Vitenberg nie ukrywa, że pomysł na film wziął się z autopsji. Historia jest do pewnego stopnia autobiograficzna, zgadzają się również realia czasowe. Thomas dorastał z rodzicami w komunie. Na ostatnim festiwalu w Berlinie wspominał, że w jego domu nie było wprawdzie żadnych skandalicznych przekroczeń obyczajowych, ale i nakazów pedagogicznych. Wolność i swoboda. A to nie zawsze słuszne rozwiązanie. Film Vitenberga nie jest jednak ekshibicjonistyczną spowiedzią. To nienagannie skomponowane kino środka. Twórca "Polowania" nawet zbyt ochoczo bazuje na szantażu nostalgii. Stylizacja jest bez zarzutu. W tle ciągle pojawiają się wpadające w ucho hity sprzed lat, oglądamy wspaniale oddane kostiumy z lat 70., przedmioty codziennego użytku. O wiele ciekawiej jest jednak w warstwie dramaturgicznej. W "Komunie" reżyser dystansuje się zarówno od dezynwoltury Larsa Von Triera z czasów "Idiotów", jak i naiwnej wiary we wspólnotowość płynącą chociażby z "Hair" Miloša Formana.

Reklama

Film Vitenberga sytuuje się pomiędzy tymi skrajnościami. Portretuje tu ludzi w większości niemłodych, niekoniecznie atrakcyjnych, którzy postanawiają zamieszkać razem nie tyle z erotycznego kaprysu, ile z marzenia o przełamaniu samotności albo finansowej konieczności. To nie są hippisi, zwariowani ekolodzy, członkowie wyuzdanej sekty. Nie są narkomanami, alkoholikami, nie mieszkają w squacie. Nic z tych rzeczy, członkowie tytułowej komuny są zwyczajni do bólu, zdroworozsądkowi, sprytni, kłamliwi lub szlachetni. Samo życie. Tyle tylko, że w tej zwyczajności kiełkuje ziarno pogardy. Zżyta społeczność komuny nie waha się wykluczyć czarnej owcy dla poczucia własnego bezpieczeństwa, bo tak najłatwiej zneutralizować problem. Tego rodzaju krytyka wypada jednak zbyt ostentacyjnie, wydaje się siłowym zabiegiem narracyjnym, a nie artystyczną potrzebą wykrzyczenia buntu przeciwko wspólnocie. A przecież w centrum wydarzeń znajduje się cierpiący człowiek. To Anna, prezenterka telewizyjna zagrana przez Trine Dyrholm (nagroda aktorska na festiwalu w Berlinie). "Żaden człowiek nie jest wyspą dla siebie, a stanowi tylko część kontynentu" – pisał Jarosław Iwaszkiewicz w liście do Henryka Berezy. Anna chciała być częścią kontynentu, stała się samotną wyspą. Komuna to był przecież jej pomysł. Żyjąc przez wiele lat w zgodnym małżeństwie z Erikiem (Ulrich Thomsen), doszła do wniosku, że najwyższy czas na nową przygodę. Zamiast sprzedać dom odziedziczony po ojcu męża, decyduje się wprowadzić tam z przyjaciółmi. Powiedziała Erikowi jeszcze: "Nudzę się z tobą, niech się wreszcie coś zmieni, chcę posłuchać innych. Inaczej oszaleję". I o mały włos rzeczywiście nie oszalała. Vitenberg pokazuje bowiem, jak blisko otwartości kryje się uzależnienie emocjonalne, a tolerancji – psychiczne zniewolenie. Sporo w nowym filmie Vitenberga oczywistości, mechanicznie wprowadzony wątek córki Erika i Anny pracuje jedynie na stereotypowy efekt zranionego macierzyństwa, a muzyka ilustracyjna Fonsa Merkiesa to niemal plagiat z partytur Philipa Glassa. Z kolei optymistyczny finał wyraża postawę życzeniową niewynikającą z konsekwentnie prowadzonej narracji. Jeżeli mimo wszystko uznaję film za udany, to przede wszystkim dzięki zgodzie reżysera na słabość bohaterki. Anna nie boi się bać – a to w kinie rzadkie i piękne.

Trwa ładowanie wpisu

Komuna | Dania, Szwecja, Holandia 2016 | reżyseria: Thomas Vinterberg | dystrybucja: Gutek Film | czas: 111 min | w kinach od 19.08

Reklama