– Niczego już nie naprawisz, odmierzam twoje ostatnie chwile – słyszymy w "11 minutach". Jerzy Skolimowski jest w nowym filmie katastrofistą, ale jest to raczej desperacja na zamówienie. "11 minutom" brakuje szczerości i czystości tonu. Film przypomina solennie wykonane zadanie na temat.

Reklama

Wszystko i tak zmierza ku katastrofie. Finał świata zwiastuje tytułowe jedenaście minut, ale można go traktować także abstrakcyjnie. Oto finał każdego świata, kolejnych jedenastu, dwudziestu dwu minut, czterdziestu czterech godzin. Dobrze już było. Posępna muzyka Pawła Mykietyna nie daje żadnych wątpliwości. Napięcie narasta, ale nie doczekamy się kojącego wyjaśnienia, hollywoodzkiego rozwiązania akcji. Wypogodzenie nie nastąpi.

W tym filmie razi jego tonacja. Wypreparowani, chciałoby się napisać: sztuczni, bohaterowie znajdują się w sytuacji bez wyjścia. Oni o tym jeszcze nie wiedzą, ale wiemy to my. Ta przewaga widza mści się na wyrafinowanym formalnie założeniu, w którym wszystkie nitki prowadzą do wspólnego kłębka. Powstanie zeń ścieg o nazwie "beznadzieja". Skolimowski chce być świadkiem zmian prowadzących do zagłady. Nie empatycznym, wcale nie racjonalnym, przede wszystkim uważnym. Rejestruje ponurą rzeczywistość, która nie zdaje sobie jeszcze sprawy, że – jak w pamiętnym wierszu Miłosza – "staje się już".

Końcowe odliczanie zaczyna się o godzinie 17. Różni bohaterowie, jedno wspólne, warszawskie popołudnie. Za jedenaście minut zaczyna się śmierć. Nie ma sensu polemizować z tym werdyktem, śmierć już tu jest, czai się za rogiem. Skolimowski wprowadza do filmu solidnie przemyślaną fonosferę. Krzyki, uderzenia, dźwiękowe elipsy czy nawet złowrogo wiszące nad miastem brunatne niebo przemawiały do mnie silniej niż zbyt oczywista, banalna partytura Mykietyna. Poszczególne wątki nie tworzą jednak spójnej całości, są doczepione na zasadzie podobieństwa przeciwieństw, łączy je jedynie wspólnota finału. Skolimowski pokazuje, że żyjąc obok siebie, zawsze osobno, chociaż w jednym mieście, możemy liczyć na podobieństwo ostatniej prostej, równie bezwzględnej dla każdego z osobna. Bezwzględnej, czyli także wyrozumiałej lub kojącej.

Reklama

Parę lat temu w polskim kinie mieliśmy podobny tytuł: "Zero" Pawła Borowskiego. Zbieżna była nawet struktura – wielość bohaterów i wątków, jednobrzmiąca, katastroficzna puenta. Debiutującemu wówczas reżyserowi udało się zapanować nad tymi sekwencjami, świetnie poprowadził aktorów. W wypadku Skolimowskiego trudno mówić o pełnym sukcesie. W "11 minutach" istnieje wyraźny rozdźwięk pomiędzy założoną wirtuozerią formy, która w kinie światowym nie jest niczym nowatorskim ani oryginalnym, a błahością przesłania. Skolimowski mizantrop szuka odpowiedzi na pytania dotyczące naszej egzystencji w kluczu "wyobraźni socjologicznej", według typografii Wrighta C. Millsa. Nieważne, kim jesteś, co robisz, jakiego rodzaju emocje sprowokują twoje zachowania. Nienawiść, słabość, zazdrość czy minoderia, finał i tak będzie wspólny. Została nam końcówka czasu. Niczego nie naprawimy, nie warto nawet próbować. Ale to już było.

11 minut | Polska, Irlandia 2015 | reżyseria: Jerzy Skolimowski | dystrybucja: Kino Świat | czas: 82 min