Mistrz Bill Murray ostatnio grywa sporo, co energii mu nie ujmuje, a jedynie nakręca do kolejnych ról. Amerykańska prasa mówi nawet coraz głośniej o szykującym się dla niego Złotym Globie. Śmielsi przebąkują nawet o Oscarze. Bo faktycznie rola stetryczałego dziada, postrachu przedmieść, Murrayowi służy. Aktor potrafi złapać się za bary z pospolitym scenariuszem i odnieść zwycięstwo, robiąc swoje i po swojemu.
Zresztą i reszta obsady nie pozostaje daleko w tyle, szczególnie Melissa McCarthy, której, jakby na przekór komediowej bądź co bądź konwencji, przypadła rola dramatyczna samotnej matki szarpiącej się z byłym mężem o syna. Odstaje chyba tylko Naomi Watts, ale to wina koszmarnie stereotypowej roli rosyjskiej imigrantki striptizerki, jaką jej przydzielono.
Murrayowi towarzyszy Jaeden Lieberher jako dzieciak, który musi zhardzieć, aby szkolni koledzy przestali chować mu plecak i serwować niewybredne docinki. Lepszego nauczyciela niż mieszkającego za płotem pana MacKenna, u którego z konieczności spędza popołudnia (matka pracuje do późna, a stary zrzęda chętnie zarobi trochę grosza), nie znajdzie. To z nim zrobi obchód okolicznych knajp z panienkami i zaliczy dziewiczy zakład u bukmachera. Obaj docierają się przez inność spojrzenia na świat wynikającą z jednej strony z nadmiaru, a z drugiej braku doświadczeń, przez co rozczarowanie przeżytym zderza się z oczekiwaniem na jeszcze nieprzeżyte.
Szkoda tylko, że zapijaczony McKenna okazuje się kryć sekrety, które pozwalają mu uzyskać bezwarunkową absolucję, bo o ileż cenniejsze byłoby nawrócenie prawdziwie zatwardziałego łotra. O tym Melfi słyszeć nie chce, pochylając się na bohaterami niczym dobry tatko i polewając ekran lukrem.
MÓW MI VINCENT | USA 2014 | reżyseria: Theodore Melfi | dystrybucja: Forum Film | czas: 102 min