W "Mów mi Vincent" grasz u boku Billa Murraya. To podobno jeden z twoich idoli. Jak przeżyłaś pierwsze spotkanie z nim?
Melissa McCarthy: Nigdy nie sądziłam, że w ogóle będę z nim pracować. To było abstrakcyjne marzenie. Ta rola naprawdę wiele dla mnie znaczy. Przez sekundę chciałam sobie nawet ułożyć kilka wypowiedzi, żeby dobrze przed nim wypaść, bo bałam się, że jak już go zobaczę, to złapią mnie nerwy i nie wydukam słowa. Ale zreflektowałam się szybko. To nie miałoby sensu. Powiedziałam sobie: "Tylko nie próbuj być zabawna! To Bill Murray. Wyczuje fałsz z kilometra i cię zabije".
Ale nie zabił, za to zatańczył.
Bill wszedł do pokoju i obrócił mnie kilka razy jak w tańcu. Potem pooglądał moje łokcie, pozginał nadgarstki, podniósł nogę, po czym powiedział, że jestem wysoka i niska jednoczenie. Obejrzał mnie, jakbym była używanym samochodem! Rozbroił mnie w trymiga, nie miałam nawet czasu się denerwować.
Dlaczego Bill jest tak ważną postacią dla ciebie jako aktorki?
"Saturday Night Live", którego twarzą był przez dłuższy czas, to program, który w moim dorastaniu – zarówno jako performera, komika, jak i człowieka – odgrywał bardzo ważna rolę. Zachwycało mnie typowe dla niego tempo, to, jak umiał dawkować emocje podczas występu. I prawda: mógł grać coś wybitnie durnego, ale zawsze kryło się za tym coś więcej. Jego komedie są niesamowite, prześmieszne, to nie tylko dostarczanie gagowych linijek, zawsze jest w nich też serce i myśl. Bill to mistrz subtelności. Nigdy nie stara się sztucznie forsować emocji dla efektu. Obserwowanie go podczas pracy to najwspanialsza lekcja aktorstwa, jaką otrzymałam.
"Mów mi Vincent" to specyficzna mieszanka komedii i dramatu. Jak ty odbierasz ten film?
Dla mnie ten film nie jest komedią – to prawda, bywa zabawny, ale to jednak raczej nostalgiczny dramat z komicznymi momentami. I tak jak w życiu na ekranie przydarzają się one w najmniej odpowiednich momentach... Kiedy ktoś umiera, jesteśmy w rozsypce, ale zwykle prędzej czy później dostaniemy napadu śmiechu. Trzeba jakoś kanalizować emocje.
Miałaś szansę zaimprowizować? Wielu reżyserów podkreśla, że jesteś w tym świetna.
Troszkę. I inaczej niż zwykle. Jeśli historia jest dobrze napisana, jak tu, improwizacja nie ma na celu na nią wpływać. Nie chodzi o to, by coś zmienić, a raczej o pewne ozdobniki, które wzmagają wrażenie naturalności. Po dobrej komediowej passie było miłą odmianą nie musieć mieć cały czas w tyle głowy hasła: "Ta scena musi śmieszyć".
No właśnie, widzowie kojarzą cię głównie z komedią, ale masz też spore doświadczenie z rolami dramatycznymi...
Długo żyłam z bycia poważną. Przez siedem lat swojego życia występowałam w ciężkich, trudnych sztukach na nowojorskich scenach, bardzo daleko od Broadwayu... To były występy dla widzów siadających na składanych krzesłach, które wnosiliśmy na górę po kilka pięter, sami.
Bywały wieczory, kiedy na widowni było tylko kilku widzów?
Oczywiście, zdarzył nam się nawet kiedyś taki wieczór, kiedy na którejś ze sztuk Tennessee'ego Williamsa był tylko jeden widz! Próbowaliśmy namówić tę osobę, żeby przyszła kiedy indziej, jak będzie więcej ludzi, ale pan był nieugięty. Z pokerową twarzą odpowiedział tylko: "Jestem w tym teatrze tu i teraz". To było jedno z najdziwniejszych doświadczeń w moim życiu. Zresztą w jego życiu chyba też, bo szybko wyszedł.
Twój mąż Ben Falcone niedawno wyreżyserował film "Tammy", który wspólnie napisaliście. Czy także dla ciebie reżyseria to kolejny krok?
To było spore przedsięwzięcie... Mam już na koncie reżyserowanie mniejszych projektów. Zaskoczyło mnie, jak bardzo mi się podoba po tej stronie kamery. I chyba jestem wystarczająco zwariowana, żeby podjąć to ryzyko po raz kolejny. Traktuję reżyserię niezmiernie poważnie i jeśli miałabym się zdecydować, muszę być pewna swojej motywacji i sił. I pewnie będę też nieświadomie zrzynać wiele pomysłów ze wspaniałych twórców, z którymi pracowałam.
Reżyseria to podejmowanie odpowiedzialnych decyzji. Lubisz mieć decydujący głos?
Tak, bardzo. Lubię też logistykę i arytmetykę planu – ustawianie kamery, cały ten kreatywny proces. Mam doświadczenie na wielu innych pozycjach, m.in. jako asystent producenta czy kierownik planu. Kocham każdy aspekt tego biznesu. Nudne spotkania na temat odcienia zieleni, w jakim w scenie z powinien być samochód na drugim planie? To ja jestem tym dziwakiem, który z drugiego rzędu będzie sugerować odcień oliwkowy, uwierz mi. Taka już jestem – zawsze angażuję się na sto procent.