"Sklonowali Tyrone'a"

Podobnie jak wcześniej twórczość Jordana Peele'a, "Uciekaj!" czy "Nie!", pełnometrażowy debiut Juela Taylora, współscenarzysty "Creeda II", łączy kino afroamerykańskie z oryginalną fantastyką, thrillerem konspiracyjnym i komentarzem społecznym. A w zestawie dorzuca komedię sensacyjną o niedopasowanym tercecie.

Reklama

Ekipa to z jednej strony wywrotowa, z drugiej - stereotypowa (na tym polega dowcip); coś jakby zafroamerykanizować brygadę Scooby-Doo albo odmłodzić Original Gangstas z wcześniejszego neoblaxploitaiton z lat 90. "Alfons, dziwka i diler wchodzą do baru…" - szyderczo charakteryzuje ich główny antagonista Nixon (he, he) grany przez Kiefera Sutherlanda.

Film od progu usypia czujność widza. Narracja początkowo toczy się tak, żebyśmy nabrali przeświadczenia, że wiemy, jak to wszystko się skończy. Tymczasem okazuje się, że tam gdzie inne opowieści z getta miałyby swój finał, "Sklonowali Tyrone'a" dopiero się rozkręca. Zaś bohaterowie nie są tacy, za jakich ich uważamy w swoim kulturowo narzuconym wyobrażeniu.

Akcja rozgrywa się współcześnie, ale w fikcyjnej dzielnicy Glen czas się jakby zatrzymał. Mieszkańcy jeżdżą starymi cadillakami, noszą się w stylu lat 70., plotkują u barbera i zajadają się smażonym kurczakiem, bo czymże innym. Estetyka blaxploitation, doskonale ożywiona przez operatora Kena Senga ("Deadpool") i kostiumografkę Francine Jamison-Tanchuck ("Pewnej nocy w Miami") służy za narzędzie absurdalnej satyry społeczno-politycznej w duchu Bootsa Rileya ("Przepraszam, że przeszkadzam", "Jestem Panną").

Przy czym ta satyra zostaje podszyta gorzką refleksją, że rzeczywistość chłopaków i dziewczyn z sąsiedztwa nieprzypadkowo przypomina "Dzień świstaka". Bo tym na górze drabiny społecznej zależy na utrzymaniu status quo - i tu dochodzimy do intrygi, która przywodzi na myśl z kolei osobliwy miks "Truman Show" Petera Weira, "Oni żyją" Johna Carpentera i "Trzech bezlitosnych" Gordona Parksa Jr.-a o zmowie białej supremacji usiłującej zatruć wodę w kraju za pomocą toksyn śmiertelnych tylko dla czarnych.

Reklama

Jak u Rileya czy Peele'a, ostrze satyry tnie szeroko, od whitewashingu po brutalność policji; jest nawet motyw doppelgängerów niczym w "To my". Kojarzone z Afroamerykanami jedzenie, muzyka (nawiasem, na soundtracku "Love Hangover" Diany Ross sąsiaduje z przerobioną wersją "Tyrone" Erykah Badu i nowym kawałkiem Big K.R.I.T.-a "Winner Chicken Dinner" - palce lizać), kościół baptystyczny - wszystko to służy białym za mechanizmy kontroli społecznej.

Dużym atutem jest świetna dynamika między trojgiem nieustannie skonfliktowanych głównych postaci wpadających na trop rządowego spisku. John Boyega jako sfrustrowany rzezimieszek bez perspektyw przypomina trochę starszą wersję swojego Mosesa z brytyjskiego "Ataku na dzielnicę", trochę zagubionego Glynna Turmana z horroru blaxploitation "J.D.'s Revenge". Teyonah Parris (Monica Rambeau z uniwersum Marvela) jako prostytutka z zacięciem reporterki śledczej mogłaby być wnuczką Friday Foster granej przed laty przez Pam Grier. Natomiast Jamie Foxx w roli ekstrawaganckiego pimpa à la Dolemite kradnie każdą scenę, przypominając po boleśnie nieudanym sitcomie "Tato, nie rób mi obciachu", co potrafi zrobić z dobrze napisanym dialogiem czy dowcipem sytuacyjnym.

Trwa ładowanie wpisu

Co istotne, wcale nie trzeba znać tych wszystkich odniesień i powiązań, by dobrze się bawić samą wartką akcją, humorem, zagadką. Owszem, czuć, że to debiut, narracja chwilami bywa chaotyczna, a inspiracje ścielą się gęsto, ale reżyser z pewnością nie jest niczym klonem.

Gdzie zobaczyć: Netflix