"Cicha dziewczyna"

Dubliński reżyser Colm Bairéad w swoim kinowym debiucie bierze na warsztat nagradzaną nowelę "Foster" Claire Keegan. Film jest podobnie oszczędny w formie i treści - półtorej godziny to w erze przebodźcowanych widowisk już praktycznie średni metraż.

Reklama

Zjawiskowa Catherine Clinch z niespotykaną naturalnością wciela się w dziewięcioletnią Cáit z dysfunkcyjnej wielodzietnej rodziny w hrabstwie Meath. Zrezygnowana matka (Kate Nic Chonaonaigh) jest właśnie w szóstej ciąży, więc co się dziwić, że zaniedbuje córkę. Posępny ojciec (Michael Patric), dziwkarz i alkoholik, jedyne co potrafi, to płodzić dzieci. I je potem upokarzać, jakby to one były winne domostwu w ruinie.

Aby ograniczyć liczbę gęb do wyżywienia, ojciec na lato wywozi najwrażliwszą i najbardziej wycofaną z rodzeństwa Cáit do kuzynostwa w portowym Wexford. Eibhlín (Carrie Crowley) i Seán (Andrew Bennett) są bezdzietną parą w średnim wieku, ich farma mleczna dobrze prosperuje, a chata jest schludna i zadbana. Dla Cáit to inny świat - dostaje własny pokój, Eibhlín kąpie ją czule, Seán włącza w obowiązki związane z opieką nad krowami. I nikt nie wyzywa od darmozjadów.

Ale ta idylla także skrywa tajemnicę, o której Cáit dowiaduje się od gadatliwej sąsiadki Uny (Joan Sheehy). W hollywoodzkim filmie byłby to sensacyjny twist, tutaj jest to po prostu wpisane w pozbawioną egzaltacji narrację w taki sposób, żeby uważny widz bez trudu mógł się tego domyślić dużo wcześniej.

"Cicha dziewczyna" zresztą wymaga uważności. I film, i postać - która sama jest dociekliwa, choć nigdy pierwsza nie zadaje pytań. Bairéad skupia się na optyce Caít. Operatorka Kate McCullough ("Normalni ludzie") fotografuje dorosłych często na wysokości bioder, z perspektywy dziecka. Sentymentalna muzyka Stephena Rennicksa ("Powodzenia, Leo Grande") robi poniekąd za emocjonalny głos powściągliwej bohaterki.

Zdjęcia McCullough, scenografia Emmy Lowney, kostiumy Louise Stanton - wszystko pracuje na rzecz odtworzenia magicznego klimatu dzieciństwa na wsi, a bujny krajobraz Szmaragdowej Wyspy robi swoje. Trochę w tej estetyce "Heidi", trochę niedawnej "Małej mamy" Céline Sciammy.

Reklama

W rezultacie otrzymujemy piękny, wzruszający film, w którym gesty i spojrzenia mają ogromną wagę, a czyny brzmią głośniej niż słowa. "Człowiek przegapia wiele okazji, żeby nic nie powiedzieć", zauważa w pewnym momencie Seán. Spora część filmowców epoki nadmiaru także to przegapia, ale na szczęście Colm Bairéad do nich nie należy.

Trwa ładowanie wpisu

Gdzie zobaczyć: w kinach