"Zielona granica" opowiada o kryzysie na granicy polsko-białoruskiej. W filmie przeplatają się trzy perspektywy - uchodźców, polskich aktywistów i strażników granicznych. Obraz zostanie pokazany w konkursie głównym Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji.
W obsadzie najnowszego filmu Agnieszki Holland są m.in. Maja Ostaszewska, Tomasz Włosok, Piotr Stramowski, Jaśmina Polak, Marta Stalmierska, Agata Kulesza, Maciej Stuhr i Magdalena Popławska oraz zagraniczni aktorzy - Jalal Altawil, Behi Djanati Atai, Mohamad Al Rashi, Dalia Naous i Joely Mbundu.
Robiliśmy ten film z całą uczciwością - i ludzką, i artystyczną, i intelektualną, jaką mogliśmy wykrzesać z siebie. Nie ma w nim żółci. Są szczere emocje i szczera prawda o cierpieniu, ludzkich wyborach i o ludzkim pięknie również - zapewniała reżyserka w RMF FM. - Ja mam średnią wiarę w to, że jeden film może zmienić świat. Ale myślę, że moim zadaniem nie jest zmiana świata (...). Chodzi mi o to, żeby dać świadectwo - dodała.
Jak wyglądała droga do podjęcia decyzji o tym, że swój najnowszy film Holland poświęci właśnie sytuacji na granicy?
Jakiś czas temu Putin wymyślił, że przy pomocy Łukaszenki można wykorzystać kanał przez Białoruś, żeby generować podróż do Unii Europejskiej grup uchodźców z Bliskiego Wschodu, a później również z Afryki. Tego typu działania (...) są możliwe, dlatego że istnieje nierozwiązany, nierozwiązywalny, ale też niespotykający się z prawdziwym zrozumieniem i z prawdziwym wysiłkiem poznawczym i skutecznością problem uchodźcy z rejonów objętych wojną, głodem, katastrofą klimatyczną, z krajów, gdzie życie ludzkie stało się niemożliwe albo gdzie nie sposób żyć w sposób godny - mówiła Holland. - Ofiary wojny w Syrii ciągle znajdują się w obozach. Część z nich przedostała się już do Europy, m.in. do Niemiec, ale nie mają prawa sprowadzać swoich rodzin. Krótko mówiąc, kryzys trwa i nie tylko, że się nie skończy, ale będzie się nasilać - oceniła.
Reżyserka przypomniała głośną sytuację w miejscowości Usnarz Górny na Podlasiu. Jej zdaniem dopiero ona skonfrontowała Polaków z kryzysem uchodźczym.
Grupa uchodźców afgańskich (...) znalazła się w potrzasku na granicy polsko-białoruskiej - z jednej strony otoczona przez służby białoruskie, z drugiej przez polskie. Oni koczowali tam wiele tygodni. Kobiety, starsze dzieci, starsi ludzie, chorzy. Na początku polscy strażnicy graniczni zachowywali się w normalny, humanitarny sposób, dając im picie, pożywienie, które zresztą sami kupowali w pobliskich sklepikach. Ale przyszedł dosyć szybko rozkaz prawdopodobnie, że należy ich izolować - wspominała Holland. - Oni tam tkwili, odizolowani od służb humanitarnych, od lekarzy, polityków, którzy się tam znaleźli. Była to bardzo przejmująca sytuacja. Mogła przypominać najgorsze karty z historii XX wieku. I pewnego dnia zniknęli. Zostali wywiezieni gdzieś. Przez kogo? Jak? Gdzie? Nie wiadomo - dodała.
Jak podkreśliła Holland, po sytuacji w Usnarzu Górnym problem uchodźców na polsko-białoruskiej granicy nie zniknął, a wręcz zaczął się nasilać.
Okazało się, że w Puszczy Białowieskiej, w lasach, na bagnach są całe grupy uchodźców, pojedynczy uchodźcy, wiele dzieci (...) Szybko zorganizowały się grupy aktywistów - doświadczonych, pracujących dla różnych organizacji humanitarnych, a później również lokalnych mieszkańców. Skonfrontowani z faktem, że obok nich, na ich terenie ludzie gubią się, umierają z zimna, z głodu, z pragnienia, topią się w bagnach, w rzekach, robili wszystko, żeby im pomóc - wbrew państwu - wspominała reżyserka "Zielonej granicy". Jej zdaniem polskie państwo wybrało w tej sytuacji strategię "zniechęcania poprzez okrucieństwo".