W "Gdzie jest Anne Frank" Ari Folman sięga do "Dziennika Anne Frank", który autorka pisała podczas niemieckiej, nazistowskiej okupacji Holandii, gdy jej rodzina wraz ze znajomymi Żydami przez ponad dwa lata ukrywała się w dawnej narzędziowni przy biurze jej ojca. Adresatką wpisów nastoletniej dziewczynki była Kitty, prawdopodobnie wyimaginowana przyjaciółka Anne. Izraelski reżyser ukazuje historię Anne Frank przez pryzmat współczesności. Główną bohaterką animacji czyni rudowłosą Kitty, która przyjeżdża do domu Anne w Amsterdamie, w którym właśnie otwarto muzeum jej pamięci. Dziewczynka nie wie, co stało się z jej przyjaciółką, ale wierzy, że ta wciąż żyje i usiłuje ją odnaleźć. Kiedy zabiera dziennik Anne ze szklanej gabloty, w budynku włącza się alarm. Do akcji wkracza policja, która rozwiesza w całym mieście plakaty informujące o kradzieży pamiętnika. Dla potencjalnego znalazcy przewidziano wysoką nagrodę. Uciekając przed policją, Kitty poznaje Petera, który kradnie portfele osobom zwiedzającym muzeum, a następnie oddaje pieniądze ubogim. Dziewczynka zaprzyjaźnia się także z przybyłymi do Amsterdamu uchodźcami, którym grozi deportacja.
Jak trafił pan na "Dziennik Anne Frank"?
Ari Folman: Przeczytałem go po raz pierwszy jako czternastolatek, ponieważ był jedną z obowiązkowych szkolnych lektur. I szczerze mówiąc – choć dorastałem w rodzinie osób ocalonych z Holokaustu – nie pamiętam, jaki wpływ na mnie wywarł. Wydaje mi się, że książka Anne Frank odniosła taki sukces m.in. dlatego, że nie ma w niej przerażających opisów okrucieństwa, historii o głodzie, gettach, obozach. Kiedy sięgnąłem po nią ponownie, byłem totalnie zaskoczony jakością tej literatury. To prawdziwe dzieło sztuki. Nie chciałem jednak robić kolejnej adaptacji "Dziennika Anne Frank". Zamiast tego postawiłem na dziewczyński film o dojrzewaniu, którego część rozgrywa się w czasie wojny. Najważniejsze było dla mnie wykorzystanie tej historii jako narzędzia ukazującego najmłodszym widzom współczesną sytuację w Europie i – bardziej ogólnie – na świecie. Sądzę więc, że opowieść Anne Frank stała się punktem wyjścia dla tego filmu, nie jego esencją.
Prace nad filmem rozpoczęły się w 2013 roku, ale napotkaliśmy po drodze wiele problemów. Nie potrafiłem przekonać dystrybutorów, że "Gdzie jest Anne Frank" może być filmem o potencjale komercyjnym. Z pomocą przyszła mi dyrekcja Fundacji Anne Frank, która zaproponowała mi wydanie graficznej adaptacji dziennika [w Polsce "Dziennik Anne Frank. Powieść graficzna" ukazał się nakładem wydawnictwa Stapis - PAP]. Mieliśmy już wówczas gotowy projekt. Nie wiązałem z tym specjalnych oczekiwań, ale zgodziłem się. Efekt okazał się zaskakujący. Adaptacja została przetłumaczona na 35 języków. To przyciągnęło z powrotem dystrybutorów i sprawiło, że wznowiliśmy realizację filmu.
Odbrązowić Anne Frank
Od czego zaczął pan tworzenie postaci?
Po pierwsze, musiałem trochę odbrązowić Anne Frank. Dzisiaj jest ona uważana za ikonę, ale wówczas była nastolatką. Mądrą, zabawną, czasami złośliwą. Prowadziła celne obserwacje, znała mocne i słabe strony ludzi. Chciałem, żeby była postacią pełną wieloznaczności, jak każdy nastolatek. Tworząc Kitty, pracowaliśmy na podstawie jej opisu, który zostawiła Anne. Bardzo lubię tę postać, jej rude włosy. Uwielbiam też, kiedy ludzie mi mówią, że ją pokochali. Kitty stanowi alter ego Anne. Robi wszystko to, co chciałaby zrobić Anne, ale nie może, ponieważ żyje w czasach zniewolenia. Nawet kiedy Kitty chce wyjść na zewnątrz, żeby zobaczyć co się dzieje - tak naprawdę jest to potrzebą Anne, ponieważ Kitty nie istnieje w rzeczywistości. Anne wymyśla ją w swojej głowie, żeby pójść tam, gdzie pragnie. Z kolei Peter jest typem aktywisty. Kradnie portfele osobom zwiedzającym muzeum, żeby kupić żywność uchodźcom i nie dopuścić do odesłania ich. Kiedy Kitty zakochuje się w nim, sama także staje się aktywistką.
Jak zbudował pan wizualny charakter tej opowieści?
Zwykle w tego typu filmach część rozgrywająca się współcześnie jest bardzo żywa, nasycona, barwna, a czasy wojenne ukazane są w wersji monochromatycznej, czarno-białej albo sepii. Tymczasem robiąc research do filmu, odkryłem, że Holokaust nie był w sepii. Tak może się wydawać, gdy się ogląda "Listę Schindlera", ale to nieprawda. Dlatego postanowiłem zrobić dokładnie odwrotnie. Pokazałem monochromatyczną, ponurą współczesność i bardzo żywą przeszłość, bo ona wywodzi się z kolorowej wyobraźni Anne.
Nie obawiał się pan, że nawiązanie do sytuacji we współczesnej Europie może zostać przez kogoś mylnie odczytane jako porównanie do wojennej rzeczywistości?
Nie. Oczywiście, nie ma mowy o takich porównaniach. Ani w filmie, ani w życiu. Nie można zestawiać ówczesnego i obecnego świata, tamtej i obecnej generacji. Nikt - poza jednym pokoleniem - nie jest w stanie wyobrazić sobie, czym były obozy koncentracyjne. Sądzę natomiast, że animacja jest fantastycznym narzędziem odkrywania rzeczywistości, świadomości i podświadomości.
Niedawno na konferencji prasowej zostałem zapytany przez dziennikarza, jak mogę zestawiać strażników Auschwitz z policją. Odpowiedziałem, że nie czyniłem takiego porównania. To on je wymyślił. Mnie nigdy coś takiego nawet nie przeszło przez myśl. Zresztą to widać na ekranie. Jeśli spojrzymy na to, jak pokazałem ośrodek dla uchodźców, to zobaczymy jeżdżących na łyżwach, grających w ping-ponga, pobierających naukę, uśmiechających się ludzi. I w pewnym momencie przychodzi do nich głupi, wrogi gliniarz – tak na marginesie, to byłem ja, to ja użyczyłem mu głosu. Nie wiem, jak jeszcze mógłbym się do tego odnieść.
Gdy obserwuje pan obecną sytuację w Europie, wzrost nastrojów nacjonalistycznych, spadek tolerancji, to co pan o tym sądzi?
Powiem pani, co sądzę. Do niedawna wydawało mi się, że w historii – także tej rozgrywającej się obecnie – bywa tak, że jedynym sposobem na pokonanie totalitaryzmu jest czas. Tego typu rządy są na tyle skorumpowane, że w pewnym momencie po prostu niszczą same siebie, zatem zostaje nam niewiele poza czekaniem. Ale potem przyjrzałem się, co wydarzyło się w moim kraju. Obserwowałem, jak do ruchu zapoczątkowanego przez kilka osób sukcesywnie dołączały kolejne. Aż w końcu podniósł on na duchu dziesiątki tysięcy osób - reprezentujących różne sposoby myślenia, prawe i lewe skrzydło - bo okazało się, że można usiąść wspólnie do rozmów.
Na pokaz mojego filmu w Cannes przyjechał izraelski minister kultury. To prawicowy mężczyzna pochodzący z religijnej rodziny. Pod względem ideologicznym nic mnie z nim nie łączy. Mam lewicowe poglądy, ale uważam go za bardzo przyzwoitego, świetnego człowieka. A teraz jego partia zasiada w jednym rządzie z moją. Rozmawiają ze sobą, muszą pewne rzeczy naprawić. Po raz pierwszy nasz ruch wszedł w koalicję z prawicą. Ludzie byli w szoku, że do tego doszło. I że to działa. Obserwując sytuację przez ostatnie trzy, cztery miesiące, sam jestem zdziwiony.
Wróćmy jeszcze na chwilę do "Walca z Baszirem", za który otrzymał pan m.in. nominację do Oscara i Złoty Glob. Po tym, co się działo wokół tego filmu, czuł pan presję, że kolejny musi odnieść podobny sukces?
Kiedy przyjechałem tu z "Walcem z Baszirem" wiedziałem już, że w następnej kolejności chciałbym wyreżyserować "Kongres" na podstawie "Kongresu futurologicznego" Stanisława Lema. Marzyłem o zrealizowaniu tej adaptacji od czasu szkoły filmowej. Tu, w Cannes, otworzyły się przede mną wszystkie drzwi i mogłem zrobić naprawdę wiele innych rzeczy, a jednak wiedziałem, że zależy mi właśnie na tym. Ale w przemyśle filmowym jesteś tak dobry jak twój ostatni film. Kiedy "Kongres" okazał się frekwencyjną katastrofą, musiałem zacząć od nowa przekonywać ludzi, żeby zainwestowali pieniądze w mój film - zwłaszcza w tak duży projekt. Proszę spojrzeć, przeszedłem w życiu wiele. Nie o wszystkim mogę mówić, bo to sprawy osobiste, ale naprawdę nie boję się porażki. Mam inne życiowe lęki, ale na pewno nie obawiam się, co ludzie napiszą, czy przyjdą czy nie. Widziałem najgorsze.
Rozmawiała Daria Porycka/PAP
"Gdzie jest Anne Frank" zaprezentowano w lipcu ub.r. w sekcji pozakonkursowej 74. festiwalu w Cannes. Od piątku film można oglądać w polskich kinach. Jego dystrybutorem jest Gutek Film.
Ari Folman jest reżyserem, scenarzystą i producentem filmowym urodzonym w 1962 r. w Hajfie w rodzinie polskich Żydów. Jego rodzice poznali się w łódzkim getcie i pobrali w sierpniu 1944 r. Następnego dnia po likwidacji getta zostali zesłani do Auschwitz. W latach 80. Ari Folman służył w izraelskiej armii. Brał udział w wojnie w Libanie, był świadkiem masakry w Sabrze i Szatili. W 1996 r. zadebiutował jako reżyser filmem "Klara cudotwórczyni". W 2008 r. zaprezentował w canneńskim konkursie głównym łączący animację i kino dokumentalne "Walc z Baszirem", w którym odwołał się do swoich traumatycznych, wojennych doświadczeń. Obraz przyniósł mu m.in. nominację do Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego, a także Złoty Glob i Cezara dla najlepszego filmu zagranicznego. Kolejny film Folmana "Kongres", nawiązujący do powieści "Kongres futurologiczny" Stanisława Lema, w 2013 r. zdobył Europejską Nagrodę Filmową dla najlepszej animacji. Produkcja nie powtórzyła jednak sukcesu frekwencyjnego "Walca z Baszirem".