Akcja filmu rozgrywa się w toskańskim miasteczku Volterra, gdzie polska poetka żydowskiego pochodzenia, laureatka Nagrody Nobla Maria Linde (w tej roli Krystyna Janda) mieszka razem z mężem (Antonio Catania), córką (Katarzyna Smutniak) i wnukami. Pewnego dnia kobieta otrzymuje wiadomość o tragicznym wydarzeniu. Odbierając nagrodę przyznaną przez władze miasta, wygłasza przejmującą mowę uznaną przez publiczność za niepoprawną politycznie. Od tej chwili Maria musi mierzyć się z przykrymi konsekwencjami własnych słów i z dezaprobatą otoczenia.
"Słodki koniec dnia" to opowieść, która przez pryzmat rodziny porusza kwestie imigracji, strachu, terroru i przemocy. Chciał pan, by film stał się przyczynkiem do dyskusji o zmianach, jakie przechodzi Europa?
JACEK BORCUCH: Razem ze współscenarzystą Szczepanem Twardochem wymyśliliśmy główną bohaterkę w bardzo gorącym czasie, kiedy dużo mówiło się o uchodźcach. Wydarzenia w Paryżu i zamach na redakcję "Charlie Hebdo" obudziły w Europejczykach lęk przed nieznanym, obcym i przed tym, co może się zdarzyć. Nie pamiętam, by Europa kiedykolwiek wcześniej za mojego życia była do tego stopnia zatrwożona. Chciałem o tym opowiedzieć. Poza tym, jak każdy człowiek, podlegam prawom biologii i fizyki. Dorastam, starzeję się i zaczynam zwracać uwagę na rzeczy, których wcześniej nie dostrzegałem albo nie skupiałem się na nich. Teraz najistotniejsza wydaje mi się przyszłość Europy, to co się z nią dzieje, i jak bardzo cynicznie politycy wykorzystują ją dla własnych, krótkotrwałych korzyści.
Długo myślał pan o tym filmie?
Sama praca nad "Słodkim końcem dnia" zajęła mi trzy lata. Ten film wziął się z moich podróży do Włoch, gdzie spędzam ostatnio bardzo dużo czasu. Znajomi Włosi namawiali mnie, żebym coś u nich nakręcił, ale łatwo powiedzieć… Każdy chciałby zrobić film we Włoszech albo we Francji, jednak jest to wielokrotnie droższe niż w Polsce. W pewnym momencie dostałem jednak ofertę z Włoch, która była przyczynkiem do zebrania budżetu już tutaj, w Polsce. Moja producentka Marta Habior wykazała się nie lada ekwilibrystyką, inteligencją i sprytem, że udało jej się ten budżet zbudować. Okazało się, że film, który wydawał się niemożliwy do zrobienia, naprawdę powstanie i to z udziałem wielkich gwiazd europejskich.
Z tych trzech lat pracy nad filmem dwa poświęciłem prawie wyłącznie scenariuszowi. Chciałem, żeby historia była autentyczna, by widz był nią żywo zainteresowany. Bo – nie oszukujmy się – nie jest łatwo zainteresować w kinie młodą widownię sześćdziesięcioparoletnią kobietą. Kto dzisiaj czyta poezję? A kto by chciał obejrzeć historię poetki? Stąd też wybór, żeby to była ta, a nie inna osoba. Żeby wyglądała właśnie tak – bo Krystyna Janda jest w tym filmie absolutnie zachwycająca. Ale podjęliśmy wiele prób, by pokazać ją taką, jakiej jeszcze nikt jej nie widział. Pamiętam dzień, w którym zaczęliśmy przymiarki kostiumów. Kiedy po długich i niezbyt nieudanych próbach Kacper Rączkowski – odpowiedzialny za włosy – ściął Krystynie grzywkę, nagle zobaczyliśmy kogoś innego. Dodałem do tego swoje okulary słoneczne i pojawiła się Maria Linde, Janda zniknęła. To była niespodzianka nawet dla mnie. Takiej rzeczy nie da się wymyślić.
Rola noblistki Marii Linde przyniosła Krystynie Jandzie nagrodę dla najlepszej aktorki podczas tegorocznego festiwalu filmowego Sundance. "Słodki koniec dnia" powstałby bez niej?
Na szczęście nie miałem szansy o tym myśleć, bo Krystyna zgodziła się od razu. Choć ona pewnie odpowiedziałaby, że nie ma ludzi niezastąpionych. Ale ja tę rolę pisałem z myślą o niej. Od momentu gdy wiedziałem, że bohaterką będzie polska poetka żyjąca na emigracji we Włoszech, Krystyna Janda wydawała mi się pierwszym, oczywistym wyborem. Zawiozłem jej kilka stron konceptu. Nie było tam dialogów, wyłącznie zarys postaci i fabuły. Bardzo jej się spodobał, więc umówiliśmy się na kolejne spotkanie. Wcześniej mieliśmy okazję współpracować przy serialu HBO "Bez tajemnic", gdzie byłem odpowiedzialny za cały jej wątek. Bardzo się polubiliśmy. Współpracujemy w sposób naturalny, a do tego łączą nas drobne przyjemności, bo oboje palimy i lubimy przeklinać.
Naturalnym adresem była dla mnie także Kasia Smutniak, która od lat mieszka we Włoszech i mówi po włosku jak rodowita Włoszka. Zresztą w ogóle uważam, że miałem ogromne szczęście do obsady. Niedawno ktoś mnie zapytał, czy gdybym otrzymał 10 mln dolarów na ten film, coś bym w nim zmienił. Odpowiedziałem, że raczej nie. Być może rozwinąłbym jakieś wątki, ale na pewno nie wymieniłbym żadnego aktora ani aktorki.
Maria jest postacią, która wychodzi naprzeciw lękowi przed obcym. Potajemnie zaczyna angażować się w romantyczną relację z młodym imigrantem Nazeerem.
Ona zdaje sobie sprawę, że jest w tej kwestii trochę niemoralna. Rozmawiając z dziennikarzem "Le Monde", mówi: "niewielka grupa wpływowych intelektualistów zrobiła ze mnie kogoś, kim nie jestem. Uczyniła ze mnie autorytet moralny, do którego nie pretenduję, bo moralność w pojęciu powszechnym jest mi czymś zupełnie obcym". Sądzę, że gdyby przyjrzeć się bliżej związkowi Marii i młodego Egipcjanina, to nie jest on do końca zdefiniowany. Na pewno łączy ich zachwyt nad prostymi, fundamentalnymi rzeczami. Lubią spędzać razem czas, ale później każde z nich wraca do swojego życia.
Kostką burzącą to pozornie ułożone domino, jest scena, w której Maria odbiera nagrodę. Stojąc na scenie, wygłasza bardzo mocne przemówienie, w którym porównuje akt terrorystyczny do dzieła sztuki.
Po tym stwierdzeniu od razu pojawia się szereg pytań, dlaczego i czy naprawdę można tak powiedzieć. Temat granicy wydaje mi się interesujący szczególnie dzisiaj, kiedy pewne rzeczy uważa się za niemoralne, obrażające uczucia religijne. Kto o tym decyduje? Urzędnik? Dlaczego? Sądzę, że powinni o tym decydować ludzie, którzy albo przyjdą coś zobaczyć albo uznają, że to niepotrzebne i zostaną w domu, a producenci lub teatr zbankrutują. Jeśli jednak publiczność chce coś oglądać, to dlaczego ktoś próbuje jej powiedzieć: "stop, nie wolno, bo to niszczy naszą tożsamość". Czyją tożsamość? Być może tego urzędnika. Wątłą najwyraźniej, skoro można ją zniszczyć jednym dziełem.
Wydaje mi się, że rolą artystów jest prowokowanie do myślenia, wchodzenie w dyskurs z rzeczywistością. Ludzie tego potrzebują. To wzbogaca nasze pojmowanie świata. Jak głosi znana sentencja, nie ma odpowiedzi, są tylko lepiej lub gorzej postawione pytania. Bez pytań nie ma ewolucji. Należy je stawiać w każdej dziedzinie. Nawet wiary, bo proces jej zgłębiania polega na ciągłej negacji, niedowierzaniu. Sądzę, że wątpliwość i podważanie wszystkiego jest w ogóle istotą człowieczeństwa. Należy wystrzegać się ludzi, którzy twierdzą, że wiedzą wszystko.
Od początku był pan przekonany, że chce opowiedzieć o imigracji właśnie poprzez rodzinę inteligencką?
Zawsze interesowało mnie, co dzieje się w głowach ludzi wykształconych, jak tłumaczą tę sytuację sobie nawzajem i swoim dzieciom. Czy to jest dla nich oczywiste, czy jednak niekoniecznie. Bo co się dzieje w domach prostych ludzi wiadomo – strach budzi panikę, histerię, ludzie chcą się zamknąć, schować, wybudować mur, by nikt im nie zakłócił spokoju. W tym filmie postanowiłem zajrzeć przez okno do takiego domu. Pozostawiłem widzom sporo niedopowiedzeń, bo to są bardzo złożone kwestie. Wydaje mi się, że jesteśmy bardzo przyzwyczajeni do świata, który nas otacza. I zarówno tym prostym, jak i najbardziej wykształconym ludziom nie bardzo odpowiada jakakolwiek zmiana.
Jak prorokuje Michel Houellebecq w "Uległości", za 15 czy 30 lat wybory prezydenckie we Francji może wygrać muzułmanin. I to nie dlatego, że będzie jakiś spisek lub bitwa. Po prostu w rodzinach muzułmańskich rodzi się po pięcioro, sześcioro dzieci. Każde z nich założy swoją rodzinę i w następnym pokoleniu pojawią się kolejne dzieci. Zmiana kulturowa będzie czymś naturalnym. W historii świata tego typu przemian, rewolucji politycznych było już wiele. A my wciąż się tego obawiamy i nie chcemy w ogóle dopuścić do siebie myśli, że to jest proces. Nie ma człowieka, który by to powstrzymał.
Film został bardzo pozytywnie przyjęty na festiwalu Mastercard OFF Camera, gdzie w Konkursie Polskich Filmów Fabularnych zdobył nagrodę Kulczyk Foundation. Niektórzy recenzenci zarzucają panu jednak, że ostatnia scena jest zbyt dosłowna.
Być może gdybym robił ten film pięć lat temu – w innej Europie i w wolnej kulturowo, nieograniczonej zabobonami Polsce – skończyłbym go wcześniej. Dzisiaj, kiedy w naszym kraju Kościół wraca do średniowiecznych praktyk, kiedy potępia się postęp, a naukę postrzega jako narzędzie szatana, potrzebny jest wyraźny, mocny głos. Wydaje mi się, że to zakończenie jest przejmujące. W samym centrum naszej cywilizacji, we Włoszech, urzędnik demokratycznego państwa, w brutalny sposób traktuje starą kobietę, wielką artystkę. Pojawia się pytanie, gdzie jest granica politycznej władzy, przyzwoitości. Chciałem pokazać, że ponosimy konsekwencje nie tylko słów artysty, ale też czynów polityka.
"Słodki koniec dnia" ujmuje niezwykłą estetyką, zdjęciami, światłem i dźwiękiem. Jakie znaczenie ma dla pana w kinie tzw. autorski styl?
Wierzę w magię kina. W to, że wchodzimy do sali, gaśnie światło i znika świat wokół nas. Narzędziami do czarowania są obraz i muzyka. Figury, aktorzy pojawiają się dopiero później. Wszyscy ci, których w kinie kocham, to czarodzieje. Poczynając od Antonioniego, czy nawet wcześniej od neorealizmu włoskiego, przez francuską Nową Falę, która wniosła do kina to, co wprowadzili nowocześni, impresjonistyczni malarze – wyrazistą kreskę do banalnych opowieści o pani, która zdradziła pana. Sama opowieść mi nie wystarcza. Nie lubię przezroczystych filmów, które zawierają tylko historię, choćby najlepiej opowiedzianą. Oczywiście, jak ktoś taki zrobi to już jest nieźle, bo powstaje bardzo wiele filmów, które nie dość, że źle wyglądają, to jeszcze są o niczym. Ale najbardziej cenię filmy zachwycające w każdym wymiarze. Te, które wyglądają, brzmią i opowiadają o czymś. To jest, w moim odbiorze, najwyższa kategoria kina. Sam próbuję – raz lepiej, raz gorzej – takie filmy robić.
Do "Słodkiego końca dnia" długo nie mogłem znaleźć operatora. Aż w końcu pojawił się Michał Dymek, szalenie utalentowana postać. Zachwyciłem się jego pracą w 30-minutowym filmie "Najpiękniejsze fajerwerki ever" w reż. Aleksandry Terpińskiej, który był pokazywany w Koszalinie na festiwalu debiutów. Takich zdjęć nie widzi się często w polskim kinie. Za muzykę odpowiada Daniel Bloom, który jest przedłużeniem mojej wyobraźni w świecie dźwięków. Zrobiłem z nim wszystkie dotychczasowe filmy. Za każdym razem jest to inne podejście do materii.
Ten obraz, podobnie jak poprzednio "Nieulotne" i "Wszystko, co kocham", był pokazywany na Festiwalu Filmowym Sundance. Jak pan sądzi, dlaczego pana kino jest tak dobrze przyjmowane przez amerykańską publiczność?
Nie wiem. Sam próbuję sobie odpowiedzieć na to pytanie i nie jestem w stanie. Ale cieszy mnie, że tak się dzieje, ponieważ to wspaniały festiwal, zrobiony poniekąd w kontrze do innych. Nie ma tam czerwonych dywanów, długich sukni. Jest zachłyśnięcie się kinem samym w sobie, a nie jego otoczką. Być może moje filmy są interesujące dla Amerykanów, bo zawierają historie uniwersalne. Nie opowiadam o tym, że ktoś stracił pracę na skutek jakichś niesamowitych okoliczności, raczej skupiam się na kwestiach zrozumiałych dla mieszkańców różnych miejsc świata. Wszystkie moje filmy mówią z grubsza o tym samym – zachwycie życiem, przemijaniu, pasjach, miłości, lęku przed nieznanym.
Jeżeli weźmiemy pod uwagę wyłącznie "Słodki koniec dnia", wydaje mi się, że Amerykanie odnajdują w nim swoją historię. Bo to nie jest tylko problem Polski czy Europy. Żyjemy już bardzo długo bez wojen, mamy wypełnione lodówki i wszystko, czego potrzebujemy. Nie wiemy, co ze sobą zrobić, więc wdajemy się w szarpaninę o to, kim jesteśmy, dlaczego, jacy chcemy być. Zaczyna się brutalny dyskurs, w którym jedna strona mówi: "ja mam rację, ty nie", a druga: "ale moja racja jest lepsza". Coś jest nie tak. Z perspektywy kosmicznej jesteśmy tylko ledwo dostrzegalnym pyłem, małą, niebieską kulką, na której ludzie szarpią się ze sobą. Bycie Polakiem, Włochem, Żydem czy Arabem nie ma najmniejszego znaczenia. Słońce świeci dla nas wszystkich tak samo. Ale kiedyś na pewno zgaśnie. Szkoda czasu.
Jacek Borcuch (ur. 1970 r.) jest reżyserem, aktorem i scenarzystą. Studiował filozofię na Uniwersytecie Warszawskim, a także aktorstwo w Akademii Teatralnej w Warszawie i Studiu Aktorskim w Gdyni. Początkowo grał w filmach (m.in. "Długu" Krzysztofa Krauzego) i występował m.in. w Teatrze Muzycznym w Gdyni i Teatrze Rampa w Warszawie. Jego debiutem reżyserskim był "Kallafiorr" (1999 r.) – pierwszy polski film niezależny, który trafił do masowej dystrybucji. W kolejnych latach wyreżyserował "Tulipany" (2006 r.), "Wszystko, co kocham" (polski kandydat do Oscara 2011 dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego) oraz "Nieulotne" (2012 r., nagroda za najlepsze zdjęcia podczas Sundance dla Michała Englerta). Był także współreżyserem seriali: "Samo życie", "Magda M.", "Mrok", "Bez tajemnic" i "Prawo Agaty".
Rozmawiała Daria Porycka/PAP