Do takich obrazów, które, że tak się wyrażę, można jeść łyżkami, należy bez wątpienia skrzyżowanie czarnej komedii i westernu (znów!), "The Sisters Brothers" w reżyserii Jacquesa Audiarda. Fabuła skupia się na dwóch braciach Sisters – Elim (Joaquin Phoenix) i Charliem (John C. Reilly). Panowie zarabiają na życie jako płatni zabójcy. Poznajemy ich w momencie, gdy przy pomocy pewnego detektywa (Jake Gyllenhaal) próbują dotrzeć do chemika, który wymyślił przepis na zdobycie złota.

Reklama

Akcja filmu rozgrywa się w roku 1851 w Oregonie. Nie tyle jednak samo poszukiwanie chemika, ile relacja miedzy braćmi (film jest inspirowany bestsellerem Patricka DeWitta) odgrywa tutaj kluczowa rolę. Francuzowi Audiardowi, który już wcześniej udowodnił, jak sprawnie potrafi posługiwać się amerykańskim kinem gatunkowym, udało się znaleźć idealną równowagę miedzy kinem akcji, przygody a intymną opowieścią psychologiczną. Bracia nie są już najmłodszymi kowbojami, porywczy Charlie tonowany jest przez spokojniejszego Eliego, zawsze jednak mogą na siebie liczyć. Ta braterska więź jest wszystkim, co mają i co ostatecznie ocala dwóch facetów w średnim wieku bez rodzin, domów, normalności. Zwłaszcza Eli jest już zmęczony życiem w siodle i niepewnością jutra. Scena, w której prosi prostytutkę, by ofiarowała mu szal, jest wstrząsającym krzykiem o normalność, potrzebę domowego ciepła, zapuszczenia korzeni, namiastką marzeń o własnym domu, rodzinie, sklepie. Genialne role męskie (jak dla mnie aż się proszą o nagrody aktorskie), poczucie humoru, ironia, refleksja i kolejna na tym festiwalu, po obrazie braci Coenów, demistyfikacja Dzikiego Zachodu.

Bardzo pozytywnie odebrałam także mocny, wstrząsający film "The Nightingale" Australijki Jennifer Kent, jedynej niestety kobiety w tegorocznym konkursie. Po rewelacyjnym horrorze "Babadook", który swego czasu podbił Sundance, reżyserka znów budzi emocje. "The Nightingale" to nie tylko historia zemsty Irlandki, białej kobiety, której brytyjski oficer zamordował męża i dziecko, a ja samą zgwałcił (rzecz dzieje się na Tasmanii w 1825 roku, gdzie główna bohaterka Clare przyjeżdża z mężem skazańcem). To także opowieść o rasizmie, dumie i godności Aborygenów, którzy we własnym kraju zostali sprowadzeni do roli niewolników. Warto wspomnieć, że rok temu tutaj w Wenecji Warwick Thornton pokazał antywestern "Sweet Country", w którym tubylcy, rdzenni mieszkańcy tym razem Australii, są ofiarami przemocy i prześladowań białych najeźdźców. Clare też jest rasistką, ale kiedy poznaje Tasmańczyka Billy'ego, który pomaga jej tropić brytyjskiego oficera, między tym dwojgiem nawiązuje się niezwykła więź, przekraczająca uprzedzenia rasowe, ale i stereotypy obyczajowe. Oboje zbliża do siebie nienawiść do wspólnego wroga, chociaż oczywiście nie jest to relacja łatwa. Zrozumienie, wzajemny szacunek, wreszcie przyjaźń i czułość rodzą się w bólach, ale są autentyczne i przetrwają wszystko.

Jennifer Kent jak mało kto pokazuje, czym jest koszmar. Wie, jak językiem kina budować napięcie, niepokój, oddawać przerażenie, wściekłość, ale i delikatność uczuć, miksować fikcję, która dzieje się w umyśle, z makabrą rzeczywistości. Świetnie wie, jak wykorzystywać odgłosy, mrok, światło i dziwaczną plątaninę nieprzyjaznej człowiekowi dzikiej roślinności dżungli, która staje się osobnym bohaterem.

W związku z wieczornym pokazem filmu doszło do skandalu. Jeden z włoskich dziennikarzy krzyknął po projekcji, że Jennifer Kent jest "dziwką" i "powinna się wstydzić". Organizatorzy festiwalu natychmiast wycofali akredytację, ale niesmak pozostał. Tym bardziej że ten przypadek znów przywołał falę krytyki, która uderzyła w organizowany przez Alberto Barberę festiwal. Przypomniano, że w tym roku wśród 21 filmów biorących udział w konkursie głównym tylko jeden został wyreżyserowany przez kobietę. Właśnie "The Nightingale" Jennifer Kent. Podobnie było w ubiegłym roku, gdy jedyną kobietą walczącą o nagrodę była Chinka Vivian Qu z filmem "Anioły w bieli".

W efekcie weneckie Biennale zobowiązało się do podpisania protokołu równości płci. Wcześniej taki protokół podpisały m.in. festiwale w Cannes i Locarno. Spośród 1650 filmów zgłoszonych do tegorocznego festiwalu na Lido około 20 proc. wyreżyserowały kobiety. Ta proporcja nie została zachowana w filmach wyselekcjonowanych do konkursu głównego. Jeden film z 21 to mniej niż 4 proc. W przyszłym roku ta proporcja ma się zmienić. Na szczęście wszystko to nie dotyczy tegorocznego Jury z paniami w przewadze. Na dziewięcioro członków gremium aż pięć to kobiety, a wśród nich Małgorzata Szumowska.

Niejedyne to polskie nazwisko na tegorocznym festiwalu (choć nie licząc koprodukcji "The River" Emira Baigazina z sekcji Orizzonti, żaden polski film się nie zakwalifikował). W drugim obrazie Węgra Laszlo Nemesa "Sunset" tajemniczego Kalmana, domniemanego brata głównej bohaterki, zagubionej w Budapeszcie na początku XX wieku, zagrał Marcin Czarnik. Reżyser Laszlo Nemes, który z Polakiem pracował już przy "Synu Szawła", zapewnił mnie w wywiadzie, że takiego aktora nie mógł znaleźć na Węgrzech. Czarnik, znany m.in. z rewelacyjnych kreacji w przestawieniach teatralnych Jana Klaty, zdaniem Nemesa znakomicie uniósł tajemnicę postaci. Owszem, potwierdzam, jednak film jako całość rozczarowuje i sprawie wrażenie chaotycznego. Zbyt wiele w nim zagadek, mylących co rusz zwrotów akcji, irytującej swoją bezustanną pracą kamery (efekt znany z "Syna Szawła", gdzie kamera przyglądała się rzeczywistości zza głowy bohatera, tyle że tam było to uzasadnione). Jakoś nie przekonał mnie reżyser, że w ten sposób chciał oddać enigmatyczność świata z początku XX wieku, wiszące w powietrzu przeczucie Apokalipsy, I wojny światowej, ale i niepokoje związane z nowym porządkiem życia, identyfikacją siebie, wynalazkami, nowymi prądami w sztuce, czyli tym wszystkim, co zmierza do zmiany dotychczasowego status quo milionów ludzi w Europie. Doceniam pomysł wyjściowy, ale ten temat ostatecznie przerósł Nemesa, a on sam doświadczył syndromu drugiego filmu po genialnym debiucie.

Reklama

Z kolei inny Polak, producent Jan Filip Rymsza, wprawdzie nie przywiózł na Lido swojego filmu (a jest także scenarzystą i reżyserem), ale promował w Wenecji ostatni film Orsona Wellesa, ukończony wreszcie po ponad 30 latach od śmierci legendarnego twórcy. "Druga strona wiatru" ("The Other Side of the Wind") przedstawia ostatni dzień z życia reżysera Jake'a Hannaforda za pomocą kolażu technik – fotosy, taśmy 16 i 35 mm, ujęcia z dokumentu kręconego na przyjęciu urodzinowym Hannaforda, a także materiały młodych pasjonatów, którzy przynieśli na imprezę własne kamery. Całość dopełniają fragmenty nowego filmu Hannaforda, również zatytułowanego "The Other Side of the Wind", który podobnie jak dla Wellesa (wątki autobiograficzne nieuniknione) jest rodzajem comebacku. Welles zderza ze sobą zdjęcia czarno-białe i kolorowe, elegancję kina klasycznego z surowością i dynamiką cinema-verite. Film został ukończony dzięki wsparciu Netflixa, ale to Rymsza poświęcił 9 lat życia, by ten obraz w ogóle doczekał się premiery. Ogrom czasu zabrało producentowi ustalanie praw autorskich i negocjacje z właścicielami licencji, a także zainicjowana przez niego kampania crowdfundingowa Indiegogo, której celem było zdobycie funduszy m.in. na postprodukcję.

Na koniec jeszcze dwa filmy, które starają się wydobyć z języka kina jego esencję, zmysłowość, oddziaływanie obrazem, kolorem, dźwiękiem, montażem. Pierwszy to "Our Times" Carlosa Reygadasa. Oczywiście można byłoby napisać, że to historia poety Juana i jego żony (sam reżyser i jego autentyczna żona odgrywają parę bohaterów), którzy prowadzą farmę byków gdzieś w odludnym rejonie Meksyku. I dodać, że to obraz świata Juana, który zaczyna pękać, gdy żona nawiązuje romans z innym mężczyzną, mimo że oboje przystali na bycie w związku otwartym. Tymczasem Reygadas powiedział mi, że bohaterem jest tutaj czas i wszechobecna natura (przyroda, zwierzęta). To one nadają rytm życiu, wydobywają na powierzchnie pierwotne instynkty, to, co głęboko ukryte pod maską etyki, moralności, wykształcenia, wychowania. Tajemnicę, ale i coś autentycznego. Jest w tym filmie to, co zawsze u Reygadasa lubiłam, czyli długie ujęcia, np. bawiących się w wodzie dzieci, stad byków, ich walk albo kontemplacji samej przyrody. Dzięki takiej metodzie widz nadaje własne konteksty obrazom, które widzi.

I drugi film - malarza o malarzu. Julian Schnabel przywiózł na Lido "At Eternity's Gate" z oscarową kreacją Willema Dafoe jako Vincenta van Gogha w ostatnim okresie jego życia. Ten sam temat wzięli niedawno na warsztat animatorzy "Twojego Vincenta" (Hugh Welchman i Dorota Kobiela), ale o ile u nich poznajemy bohatera za pośrednictwem innych ludzi, o tyle u Schnabla patrzymy na świat oczyma van Gogha. Wspaniały w tym filmie jest sposób, jakiego doświadczamy my, widzowie, patrząc na rzeczywistość z perspektywy Mistrza, który malował inaczej niż wszyscy inni, bo też inaczej odczuwał świat. Słowa uznania należą się autorowi zdjęć Benoitowi Delhomme. Scena z zawiązywaniem sznurówek do butów, które zawładną wyobraźnią van Gogha i za chwilę znajdą się na płótnie malarza, albo fragment z pleneru, gdzie malowanie konarów drzewa na niebiesko przerwą namolne dzieci i ich zniesmaczona nauczycielka, to małe perełki, przykłady widzenia, które wykraczają poza schematy. To ci tak zwani "normalni" kwalifikują wedle Schnabla wszystkich, którzy nie mieszczą się w stereotypach zachowań, jako wariatów. Nie ma znaczenia, czy ktoś faktycznie cierpi na chorobę umysłową, czy po prostu ma inną wrażliwość. Granica między szaleństwem a geniuszem jest cienka. Van Gogh w wykonaniu Dafoe nie potrafi żyć bez malowania, ale jednocześnie nie potrafi być wśród ludzi. Czuje, że to, co robi, dotrze do innych pokoleń, już po jego śmierci.

Kto ostatecznie wyjedzie z Lido ze Złotymi Lwami? Przekonamy się w sobotę wieczorem. To będzie naprawdę trudny wybór.

Mariola Wiktor, Wenecja 2018