PIOTR CZERKAWSKI: Lubiany przez ciebie Gombrowicz pisał, że „Początkujący artysta to zjawisko zawsze dość pretensjonalne”. Zgadzasz się z tym?
PAWEŁ MAŚLONA: W zupełności. Debiutancki film zawsze jest jakimś manifestem, próbą zwrócenia na siebie uwagi, odpowiednikiem sytuacji, w której wchodzisz do wypełnionego ludźmi pomieszczenia i krzyczysz „Słuchajcie!”. Pierwszy raz wzbudza zakłopotanie w każdej dziedzinie.
Do swojego debiutu byłeś jednak dobrze przygotowany. Nie tylko nakręciłeś kilka nagradzanych krótkich metraży, lecz także obejrzałeś tysiące filmów kolegów po fachu. Kiedy właściwie zaczęła się twoja fascynacja kinem?
Już w dzieciństwie. Do dziś staram się zresztą odbierać filmy tak jak wtedy – bezpośrednio, intuicyjnie, pod wpływem impulsu. Suche naukowe analizy nie są dla mnie. Nie wyobrażam sobie jak można by patrzeć w ten sposób na przykład na „Pulp Fiction” Tarantino, którego seans był dla mnie przełomowy, bo pokazał, że filmy niekoniecznie muszą być wierne rzeczywistości, lecz mogą opierać się na totalnej kreacji, atrakcyjnym zmyśleniu. Najpiękniejsze w kinie są sytuacje, w których - nawet jeśli wiesz, że masz do czynienia z czystą fikcją – w reakcji na nią uruchamiasz autentyczne emocje. Inna rzecz, że dobrze wykreowany świat filmowy bywa czasem prawdziwszy niż obiektywnie istniejąca rzeczywistość.
W jakim sensie?
Wyolbrzymienie pewnych zjawisk nadaje ich istnieniu większą intensywność. Dzieje się tak na przykład w filmach Todda Solondza. Uwielbiam scenę w „Happiness”, w której bohater opowiada o tym jak w swoim śnie idzie do parku i zaczyna strzelać do ludzi. To samo, pokazane w kluczu realistycznym, niespecjalnie mnie interesuje, bo nie przepadam za kinem, które chce sprowokować u widza traumę. Kiedy jednak reżyser mruga do widza okiem, ujmuje swój świat w nawias, robię się bardziej odporny i pozwalam mu na więcej.
Luis Bunuel bronił się przed zarzutami o bycie skandalistą, mówiąc, że kręci filmy odrealnione, a wyobraźnia niemal zawsze jest niewinna.
Pełna zgoda. Szkoda, że mało kto myślał podobnie w Polsce. Nasze kino, jako uzależnione od dosłowności, mówienia wszystkiego wprost, nigdy nie było dla mnie szczególnym źródłem inspiracji. Mogę nawet pójść dalej i powiedzieć, że „Atak paniki” to film, w którym świadomie ustawiam się w kontrze do tradycji polskiego kina.4
Odrzucasz ją w całej rozciągłości?
Może cię to zaskoczy, ale reżyserem, którego cenię najbardziej jest Andrzej Wajda. Chyba wciąż za rzadko wspomina się o tym, że był on mistrzem w operowaniu językiem filmowym. Przypomnij sobie „Kanał”, który jest filmem bardzo zmysłowym, wrzucającym cię w sam środek nieprzyjemnej, śmierdzącej klaustrofobicznej przestrzeni. Mnóstwo genialnych momentów zawierają też w sobie „Popiół i diament” czy „Ziemia obiecana”.
Filmy Wajdy, choć mocno zanurzone w polskości, podobały się na całym świecie. W wywiadach podkreślasz czasem, że uniwersalność przekazu to również twoja ambicja. Czy miałeś okazję zaprezentować „Atak paniki” zagranicznej widowni?
Wciąż czekam na tę możliwość, ale miałem jej przedsmak podczas pokazu specjalnego zorganizowanego dla zagranicznych dyplomatów pracujących Warszawie. To specyficzna grupa, więc byłem bardzo ciekaw jej reakcji. Na szczęście była pozytywna, a – co ucieszyło mnie szczególnie – publiczność śmiała się właściwie w tych samych momentach, co polscy widzowie.
Podczas dotychczasowych pokazów „Ataku…” zaskoczyło cię coś jeszcze?
Może to, że kobiety w średnim wieku bardzo często zwracają uwagę na wątek chłopaka uzależnionego od gier komputerowych. Niektóre z nich wręcz pytały mnie, co powinny zrobić, gdyby miały w przyszłości ten sam problem ze swoimi synami.
Co odpowiadasz?
Że, niestety, nie mam pojęcia. Nigdy nie chciałbym, żeby w moich filmach widz mógł znaleźć odpowiedź na pytanie „jak żyć?”. Wolę raczej, jeśli popatrzy na bohaterów i pomyśli sobie: „O kurde, mam tak samo jak oni!”.
Właśnie z tego powodu powtarzasz w wywiadach, że „robisz filmy po to, by ludzie byli trochę mniej samotni”?
Rzadko chcemy o tym rozmawiać, ale samotność to nasz wielki problem. Zaczynamy doświadczać tego uczucia bardzo szybko, a wraz z upływem czasu, tylko się ono kumuluje. Śmierć jest przecież niczym innym jak doświadczeniem krańcowej, ostatecznej samotności.
Dlatego Woody Allen mawia, że „Jedyna różnica między seksem a śmiercią polega na tym, że gdy umierasz, nikt nie będzie się z ciebie śmiał, że robisz to sam”.
Dobre! W ogóle lubię Allena za krytyczne spojrzenie na współczesny świat. Powiem szczerze, że zazdroszczę ludziom, którzy byli młodzi w latach sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych i potrafili uciekać od swoich kryzysów egzystencjalnych w ekstazę czy szaleństwo. Dziś to nie do pomyślenia, bo świat stał się przesadnie zachowawczy. Główna maksyma, jaka nam dziś towarzyszy brzmi: „Kontroluj się!”. Kontroluj się, czyli nie pal, nie bierz narkotyków, uprawiaj sport. Śmierć też próbuje się w ten sposób zracjonalizować. Ile razy słyszymy teksty w rodzaju „Gdyby nie palił papierosów albo zdrowiej się odżywiał, wciąż by żył”? A przecież to droga donikąd, bo śmierć nie zawsze ma sens i daje się wytłumaczyć za sprawą logiki. Czasem po prostu zdarza się i już.
Powiedziałbym, że chodzi tu nie tylko o śmierć. Jesteśmy częścią cywilizacji, która nie potrafi zaakceptować jakiegokolwiek rodzaju cierpienia.
Jesteśmy nauczeni, że życie ma być przyjemne i wygodne. Gdy z jakichś powodów nagle przestaje, stajemy się zupełnie zdezorientowani. Widać to też w naszym podejściu do związków. Coraz rzadziej zawieramy małżeństwa i wolimy luźniejsze, mniej sformalizowane relacje, bo wychodzimy z założenia, że jeśli się zakończą, koszty psychiczne, które poniesiemy, będą wtedy mniejsze.
Niechęć do konfrontacji z własnymi błędami wydaje mi się cechą bodaj wszystkich bohaterów „Ataku paniki”. Doskonale widać to w wątku – brawurowo zagranej przez Magdalenę Popławską – Moniki, która pozuje na pewną siebie, choć widzimy, że po rozstaniu z partnerem jest absolutnie roztrzęsiona.
Monika to przykład bohaterki, która nie umie zaakceptować faktu, że coś się w jej życiu zmieniło i nie ma już powrotu do stanu poprzedniego. Tak jak wszystkie inne postacie, mogła uporać się ze swoimi kłopotami wcześniej, ale wolała od nich uciekać. Teraz natomiast, gdy te problemy się nawarstwiły, jest już za późno, by je rozwiązać. To samo powtarza się w wątku Kamili. Gdyby od razu wyprosiła z domu koleżanki, miałaby spokój, skoro jednak tego nie zrobiła, atmosfera się zagęszcza, pojawia się panika, a na końcu czeka już tylko katastrofa.
„Atak paniki” to w jakimś sensie film apokaliptyczny?
Pod tym względem jest dzieckiem swoich czasów. Wystarczy rozejrzeć się na ulicy czy poczytać newsy, by zorientować się żyjemy w momencie kryzysu, a zbiorowe poczucie bezpieczeństwa jest znacznie mniejsze niż 15 – 20 lat temu. Zresztą nie może być chyba inaczej, jeśli coraz więcej czasu spędzamy w przestrzeni wirtualnej, a tam dobrowolnie wyzbywamy się prywatności i bezustannie wystawiamy na widok publiczny. Przeczytałem niedawno o pewnym polityku, któremu złamano karierę przez zestawienie zamieszczanych przez niego latami tweetów. Pojedynczo one nikogo specjalnie nie bulwersowały, ale już zebrane w jednym miejscu, obok siebie, zbudowały obraz, który był dla niego kompromitujący. Na bycie obiektem podobnego działania jest dziś narażony niemal każdy. Nic więc dziwnego, że – choć uśmiechamy się i zachowujemy jakby wszystko było w najlepszym porządku – tak naprawdę żyjemy pod presją, w stanie nieustającej niepewności i zżerającego nas stresu.
Przykład, o którym wspomniałeś, jest ci bliski dlatego, że – zanim podjąłeś studia w katowickiej szkole filmowej - ukończyłeś politologię?
Tamte studia na pewno odcisnęły na mnie piętno i sprawiły, że interesują mnie dziś mechanizmy władzy, sposoby oddziaływania rządzących na społeczeństwo. Magisterkę pisałem o Alexisie de Tocqueville'u, który porównywał ze sobą demokrację w Ameryce i we Francji. Przy okazji doszedł do ciekawego wniosku, że w systemie rządów absolutnych władza może zniewolić cię fizycznie, ale – nawet gdy zostaniesz wtrącony do lochu – będziesz mógł zachować niezależność myślenia. Tymczasem charakterystyczna dla demokracji „tyrania większości” sprawia, że pod jej wpływem możesz zacząć wstydzić się własnych myśli.
Taki lęk może paraliżować?
Mimo wszystko, warto próbować go przełamać. Tak jak wspomniany Tarantino, który w „Pulp Fiction” zrewolucjonizował sposób opowiadania filmowych historii, co wzbudziło zachwyt, ale też sprowadziło na niego gromy. Uwielbiam oglądać na YouTube filmik, na którym Tarantino odbiera Złotą Palmę w Cannes przy wtórze gwizdów, którymi jednak w ogóle się nie przejmuje i pokazuje swoim przeciwnikom środkowy palec.
Filmy Tarantino słyną ze swojego komizmu, które stanowi także ważny element „Ataku paniki”. Wierzysz, że poczucie humoru może mieć moc oczyszczającą?
Najlepszy dowód, że tak właśnie jest przynosi formuła stand – up comedy, która w Stanach położyła ogromne zasługi w walce o wolność słowa. Tamtejsi komicy rozumieją, że powinna być to wartość nadrzędna, przekraczająca podziały na prawicę i lewicę. Prowokacja ma przecież sens wtedy, jeśli dotyczy wszystkich, bez wyjątku, a nie tylko ludzi, z którym ideologicznie nam nie po drodze. Może więc w Polsce debata publiczna stałaby na wyższym poziomie, gdybyśmy mieli trochę więcej dobrego stand – upu?