W rozmowie Patricia Clarkson momentalnie skraca dystans (prosi, by zwracać się do niej „Patty”), jej szczery śmiech wypełnia pokój, kiedy sprawnie przemieszcza się między tematami: od poważnych do tych całkiem błahych. Zupełnie nie przypomina gwiazdy, choć z tak bogatą filmografią, obejmującą dzieła De Palmy, von Triera, Allena czy Scorsese, spokojnie mogłaby mieć gwiazdorskie zachcianki.
Zdecydowanie za rzadko można ją oglądać w rolach pierwszoplanowych, choć aktorce najwyraźniej wcale to nie przeszkadza. I tak nawet z drugiego planu bezpardonowo kradnie sceny kolegom. Jak sama mówi: nic już nie musi, ale grać wciąż uwielbia. Właśnie wystąpiła w mocnej, pełnokrwistej, ale i zawadiackiej roli w filmie u ikony awangardy Sally Potter. „Party” w polskich kinach od dziś, czyli 5 stycznia.
MAGDALENA MAKSIMIUK: Wszędzie ostatnio pani pełno! Filmy niezależne, wysokobudżetowe produkcje, seriale… i jeszcze w napiętym grafiku znalazła pani czas dla skromnego dzieła Sally Potter!
PATRICIA CLARKSON: Z tej współpracy jestem wyjątkowo dumna. Sally udało się zgromadzić siedmioro fantastycznych aktorów na planie. Ona jest głównym powodem tego całego zamieszania! Każde z nas ma ogromne doświadczenie zarówno w filmie, jak i teatrze czy telewizji. Każde pracowało w karierze jako część grupy, jak i w samodzielnych rolach głównych czy drugoplanowych. Nie możemy więc powiedzieć, że nie wiedzieliśmy, na co się piszemy! Żadne z nas nie miało czasu ani okazji na bycie w centrum uwagi, na folgowanie swoim egoistycznym potrzebom czy zachciankom. Na czas zdjęć staliśmy się po prostu jednym organizmem. Ze względu na ograniczenia czasowe, nie było też czasu na improwizację, musieliśmy po prostu szanować każde słowo, każdy ruch czy gest. Mam wrażenie, że to świetnie czuć z ekranu. Mieliśmy tylko pojawić się na planie o czasie i powiedzieć swoje kwestie. Natomiast jeśli komuś się jeszcze chciało po wyczerpującym dniu ponarzekać, to tylko po cichutku (śmiech).
Można odnieść wrażenie, że „Party” jest zabawne, ale uśmiech czasem zamiera w gardle, bo podszyty jest goryczą. Jest też trochę buntowniczy. Czy to odpowiedź na dzisiejsze smutne, niepewne czasy?
Wydaje mi się przede wszystkim, że to jest po prostu świetnie napisany film. Rozmawialiśmy o tym bardzo długo podczas przygotowań i wyszło nam, że musimy umiejętnie zrównoważyć humor i patos. Scenariusz jest piekielnie inteligentny i naszpikowany subtelną emocjonalnością. Trzeba się nieźle nagimnastykować, żeby wszystkiego było po trochu i żeby nie przedobrzyć w żadną stronę. To było codzienne wyzwanie. Sally jednak pięknie w tym wszystkim nawigowała i świetnie odnalazła się jako trener i wsparcie. Muszę jednak od razu zaznaczyć, że jako reżyserka jest niezwykle wymagająca, a czasem wręcz bezwzględna jeśli chodzi o konkretną wizję. Oczekuje, że wypełnisz miejsce, które dla ciebie przeznaczyła. Jest ostra, ale dba i pielęgnuje, jak szkoła z internatem (śmiech).
Jestem zdania, że sytuacja komfortu nie jest zbyt dobra dla aktora. Dla jego rozwoju jest niezbędne, żeby właśnie nie poczuł się za dobrze. Przy Sally czułam się bezpieczna, chociaż ona nie należy do bezpiecznych osób. Potrafi być radykalna i ma swoje zdanie na każdy temat.
Podobnie chyba do pani mamy, która jest politykiem, choć obecnie już na emeryturze. Kilka razy wspominała pani, że to mama była zawsze osobą decyzyjną w domu i jedną z najważniejszych w pani życiu osób.
To wszystko prawda. Tylko z tą emeryturą może nie do końca, bo mama i tak cały czas rozmawia z burmistrzem, działa z ukrycia, i nadal jest bardzo aktywna.
Pani taka posada nie kusi? Kilka osób próbowało już panią namówić na karierę polityczną.
Owszem, ale nigdy nie uległam namowom i nie zamierzam. Był jeden jedyny moment w niedalekiej przeszłości zresztą, kiedy mama odchodziła na emeryturę. Nawet miałam przez chwilę myśl, żeby zająć jej miejsce, ale zaraz później przyszło otrzeźwienie. Sto razy bardziej wolę pracę w kinie. Jest dużo łatwiejsza, no i lepiej płatna (śmiech). Natomiast wcale nie kryję się z szacunkiem i podziwem dla polityków. Zdaję sobie sprawę, jak dziwnie to brzmi, to wręcz oksymoron. Ale to prawda. Wychowałam się w domu polityczki. Ta świadomość i doświadczenie daje mi wiarę w świat, w człowieka. Być może pewnego dnia nasze najbliższe otoczenie stanie się miejscem bardziej szczodrym dla innych. Na razie jeszcze wszyscy mamy co robić.
Wiele się nauczyłam od mamy, która zasiadała w radzie miasta również w czasie, gdy Amerykę pustoszył huragan Katrina. Mimo tragedii to właśnie wtedy dotarło do mnie, że polityka pełna jest wartościowych ludzi, którzy naprawdę chcą pomóc bezbronnym i słabszym i zrobić różnicę. Do tego chyba jednak trzeba dojrzeć. Natomiast dzisiaj bacznie przyglądam się młodym ludziom w polityce i wierzę, że wiele może się zmienić. 21-letni syn mojej znajomej chce startować do rady hrabstwa, interesuje się lokalną polityką. Wziął sobie chyba do serca słowa Baracka Obamy, który prosił, by przestać jęczeć i samemu wziąć się do roboty!
Do polityki pani nie ciągnie, ale uważa się pani za aktywistkę.
Uważam się za osobę, której zależy. Lubię pomagać i kiedy mogę, nigdy nie odmówię. Czasami wolę się jednak z tym nie afiszować i wolę wypisać czek, albo po prostu się gdzieś anonimowo pojawić. Tak było nie tak znowu dawno temu w czasie Marszu Kobiet w Waszyngtonie. Nie przemawiałam tam, ale po prostu przyszłam, jak tysiące innych osób, które chciały wyrazić swój sprzeciw wobec powszechnej niesprawiedliwości, często wymierzonej w kierunku kobiet. Chciałabym robić rzeczy, które mają znaczenie. Może to jest właśnie mój życiowy cel.
Czy uważa pani, że status znanej hollywoodzkiej aktorki może w tym pomóc?
Myślę, że na pewno nie zaszkodzi. Oczywiście chciałabym, żeby kobiety dostawały takie samo wynagrodzenie jak mężczyźni, żeby kryzys imigracyjny został zażegnany, a w Syrii nastąpił pokój. Niestety to nie zależy od nas. Poza tym nie jestem też Madonną, której przemówienie w czasie Marszu Kobiet wzbudziło tyle kontrowersji. Myślę, że nie to powinno przykuwać naszą uwagę, ale fakt, że byliśmy tam wtedy wszyscy razem i mówiliśmy jednym głosem. Wspólnie wyraziliśmy swój sprzeciw i był to głos bardzo wyraźnie słyszalny.
Pytania o politykę są uzasadnione, bo przecież jedna z bohaterek „Party” zajmuje się tym zawodowo.
Tak naprawdę to w czasie przygotowań niespecjalnie poruszaliśmy ten temat, bo on i tak był wszechobecny, kręciliśmy w czasie Brexitu. Ten film jest przede wszystkim dziełem wyrazistych postaci. Polityka jest na drugim planie, ale oczywiście jest widoczna. To jawna i ostra krytyka współczesnych ruchów geopolitycznych, z którymi przeciętni obywatele nie mają wiele wspólnego, a jednak z konieczności są ich częścią.
Jedną z najbardziej politycznych obecnie kwestii jest wyraźna nierówność w płacy kobiet i mężczyzn. W jakich kategoriach, pani zdaniem, należy rozpatrywać tę dyskusję?
To oczywiste, że ta nierówność, czas szklanych sufitów musi się skończyć, od lat to powtarzam. W mojej ocenie mimo wszystko widać jednak poprawę, nawet jeśli jest ona nieznaczna. To są dobre wieści. Przede wszystkim kobiety zaczęły głośno mówić o tym, co im się należy. Podobnie jak wielu ludzi w dzisiejszych czasach obawiam się jednak tego, co się dzieje w Ameryce. Nigdy nie byliśmy tak politycznie podzieleni jak dzisiaj. To też jeden z głównych powodów, dla których nie można siedzieć cicho. Nieustannie gorąco namawiam do wyrażenia swojego sprzeciwu, w każdej dostępnej formie.
W „Party” gra siedmioro aktorów: trzech mężczyzn i cztery kobiety. Wszyscy dostali równe gaże?
Akurat za „Party” wszyscy dostaliśmy taką samą gażę – niewiele, ale zawsze. To pozwala mi z nadzieją patrzeć w przyszłość (śmiech).
Było was tylko siedmioro, ale każda z postaci okazała się niesamowicie intensywna. Ich wzajemne interakcje są dynamiczne, przeprowadzone z pomysłem, okraszone ciętym dowcipem. Jest w tym szaleństwie jakaś osobliwa równowaga.
Sally dokładnie wie, czego chce i to było jasne od samego początku. Przez większość czasu na planie byliśmy w niemal całkowitym odosobnieniu od świata zewnętrznego. Stworzono nam więc idealne warunki do tego, by zagrać w filmie dziejącym się na ograniczonej przestrzeni. Każdego dnia przyjeżdżaliśmy na plan, wszystkie garderoby były w głębi, na końcu korytarza, obok siebie. Przebieraliśmy się w kostiumy i potem szliśmy do tego bardzo realistycznego miejsca, do salonu, kuchni czy ogrodu. Zwykle przebywaliśmy we własnym towarzystwie, każdy znajdował się albo na pierwszym planie albo chwilowo gdzieś z boku, choć ciągle obecny. Dlatego w pewnym momencie życie i film zaczęły się mieszać, chociaż nie wyobrażam sobie, żebym miała być taką zołzą jak „moja” April także poza planem (śmiech).
April to zołza i odważna indywidualistka, a Janet grana przez Kristin Scott Thomas to wcielenie dobra wyznająca szlachetne ideały demokracji? O takiej równowadze mówimy? Między obiema postaciami nigdy nie doszło do bezpośredniej konfrontacji, chociaż wielu by pewnie sobie tego życzyło.
W życiu jesteśmy z Kristin zupełnie innymi ludźmi, ale dogadujemy się wprost wspaniale. Jest bardzo intensywna, lubię to w ludziach i tego zwykle szukam. Mnie osobiście zależy na tym, aby być zawsze gotowym do odegrania sceny. Kristin ma podobnie, dlatego potrafi w jednej sekundzie się całkowicie przeobrazić. Wie pani, my jesteśmy praktycznie równolatkami. Będąc aktorką w Hollywood w pewnym wieku ma się określone doświadczenia i oczekiwania. Znamy wszystkie możliwe konfiguracje funkcjonowania w tej branży. Obie mamy też to szczęście, że do nas z wiekiem zaczęto dzwonić z coraz ciekawszymi propozycjami. To daje pewien ustalony sposób patrzenia, dystans i perspektywę. Obie już nic nie musimy, mogłybyśmy spokojnie przestać grać, może od czasu do czasu o sobie przypomnieć. To, że jeszcze pracujemy wynika z czystej miłości do zawodu. Z tą myślą grałyśmy w „Party” i mamy nadzieję, że tak też odczyta się nasze wspólne sceny.
A jak je pani wspomina?
W filmie Sally prawdziwe życie i sztuka nieustannie się przenikały. Doskonale pamiętam te momenty z Kristin, kiedy siedziałyśmy sobie razem w tej dość obskurnej łazience, na podłodze, strasznie umęczone całym dniem zdjęć, ale przynajmniej z błogą świadomością, że nasze stare, zmęczone twarze wciąż się ruszają! (śmiech). Tę akurat scenę kręciłyśmy prawie na samym końcu. Obie miałyśmy wtedy po 56 lat i obie wtedy myślałyśmy: „o cholera”! (śmiech) To nasze drobne momenty pełne szczęścia, ale i cennej refleksji.
Niedawno można było panią zobaczyć w serialu „House of Cards”, chociaż na małym ekranie pojawia się pani rzadziej niż kiedyś.
Rzeczywiście, nie pracowałam dużo w telewizji od czasu „Sześciu stóp pod ziemią”. Pojawiłam się w „Broad City” i „Parks and Recreation”, wszystkie te projekty sprawiły mi dużo radości. Ale od dawna nie było mnie tak dużo w serialu. Siedem odcinków „House of Cards” to kawałek naprawdę brutalnej, choć wciąż telewizyjnej prawdy o polityce. Niezmiennie fascynuje mnie przebiegła natura bohaterów i drzemiące w nich zło – wręcz zapierają dech w piersiach. Miło czasem wcielić się i w taką postać. Poza tym zaczęłam pracę przy filmie „Jonathan” z Anselem Elgortem.
Ale też na planie kolejnej części kinowego hitu „Więzień labiryntu”…
…o którym nie mogę zupełnie nic powiedzieć (śmiech). Przysięgałam milczenie! Nawet scenariusza do tego filmu nie można było normalnie drukować, bo wszystko jest cyfrowe, trzeba było sobie upuścić kroplę krwi, żeby cokolwiek przeczytać (śmiech)!
Telewizja bardzo się zmieniła od czasu „Sześciu stóp pod ziemią”, kiedy mówiło się właściwie o dwóch tytułach w grze o serca widzów: albo o „Rodzinie Soprano” albo o „Sześciu stopach…” właśnie.
Po pierwsze to nie telewizja, to HBO, że polecę klasykiem (śmiech). Ale na serio: w telewizji jest mnóstwo pieniędzy oraz czasu, których często brakuje kinu. Zatrudniani są cudowni reżyserzy, jak Alik Sakharov czy Agnieszka Holland, którą uwielbiam bezgranicznie. Ale z drugiej strony to bardzo ciężka praca, czasem wręcz brutalna i niezwykle wymagająca. Na szczęście dobrze płacą! (śmiech)