Niewtajemniczonym przypomnę ze chodzi o najnowszy film Romana Polańskiego „Prawdziwa historia”, pokazany na koniec festiwalu poza konkursem. W tym obrazie jego żona Emmanuelle Seigner wciela się w Delphine De Vigan, autorkę bestselleru „Prawdziwa historia”, na podstawie której powstał scenariusz filmu. Delphine zaprzyjaźnia się z tajemnicza wielbicielka niejaka Elle (w tej roli Ewa Green). Z czasem miejsce podziwu ustępuje manipulacji i kontroli. Elle, która wprowadza się do mieszkania Delphine próbuje całkowicie podporządkować sobie przyjaciółkę. Posuwa się do tego ze fizycznie się do niej upodabnia oraz bez wiedzy Delphinie odpisuje na jej maile. Sama Delphinie doświadcza natomiast fali hejtu, po tym jak w swojej książce opisała swoja matkę samobójczynie. Zarzuca się jej, że robi karierę na śmierci najbliższych. Z dramatu psychologicznego robi się thriller i kryminał a relacja miedzy kobietami staje się nieznośnie toksyczna. Do tego niepokojąca muzyka Aleksandra Desplechina i koszmarne wizje oraz sny Delphine (zdjęcia autorstwa Pawła Edelmana) przydają surrealistycznego klimatu tej mrocznej opowieści.
Dobrze się ten film ogląda ale daleki jest on od przywoływanych na konferencji prasowej wcześniejszych filmów Mistrza, jak „Wstręt” czy „Autor Widmo”. W filmie Polańskiego wprawdzie pojawia się ciekawy trop, który odwraca tradycyjne relacje ofiary i prześladowcy ale nie został on mocniej pociągnięty. A szkoda! Diaboliczność i bezwzględność Elle zdaje się tutaj bowiem tylko przykrywka jej psychicznej kruchości, emocjonalnego rozchwiania, rozpaczliwego wypełnienia pustki. A początkowo uległa Delphine, nieporadna w swojej chorobie, zdana na Elle ostatecznie pokazuje pazur, podpuszcza Elle i wygrywa te batalie. Trzeba przyznać ze obie aktorki stanęły na wysokości zadania tworząc intrygujący duet.
Rosjanie trzymają się mocno! Po rewelacyjnym Zwiagincewie i jego „Niemiłości” kolejny mocny kandydat do Złotej Palmy. To Sergiej Łoźnica i jego trzeci film fabularny „A Gentle Creature”, inspirowany opowiadaniem Dostojewskiego „Łagodna”. Wprawdzie obecni w Cannes dziennikarze rosyjscy film wybuczeli to i tak przebiły ich brawa pozostałych. Chyba nikt jak Zwiagincew i Łoźnica tak dobrze nie czuje dziś rosyjskiej duszy i mentalności a to w jaki sposób obaj ją odsłaniają nie jest dla Rosjan miłe i zaspakajające ich próżność.
Rosja to piekło, z którego ucieczką jest tylko śmierć, zdaje się mówić Łoźnica. I to nie jest Rosja Dostojewskiego ale ta najbardziej współczesna, tyle że prowincjonalna. Jakby kontynuacja debiutanckiego „Mojego szczęścia”. Historia kobiety, która zaniepokojona zwrotem paczki, która wysłała do męża w więzieniu próbuje wyjaśnić, co się stało to jakby kolejna odsłona tak potwornej, że aż surrealistycznej rzeczywistości z debiutanckiego „Mojego szczęścia”. Na rosyjskiej prowincji czas się zatrzymał. Tutaj nigdy nie dotarła pieriestrojka. Jest tak jak za caratu. Człowiek jako jednostka indywidualność, jego poglądy, wola, życie nie maja żadnego znaczenia. Można iść do więzienia za cokolwiek i nie ma się gdzie, ani do kogo odwołać. Nie ma mowy o jakichkolwiek cywilizowanych, jeśli nie europejskich standardach. Zniewolenie człowieka przez system sięga tutaj apokaliptycznych wymiarów. Żeby przeżyć trzeba iść na ugodę ze skorumpowana władza, policja, wojskiem, służba więzienną oraz rozmaitej maści gangsterami i mafiosami. A wszędzie pic wódkę szklankami.
Łoźnica to taki trochę nasz Smarzowski. Bezkompromisowy do bólu w odzieraniu swoich rodaków ze złudzeń i pokazywaniu degrengolady ludzi zniszczonych przez system, ideologie i propagandę. Rozpacz kobiety, która nie może nawet się dowiedzieć co dzieje się z jej mężem obnaża paranoje i Kafkowski surrealizm rosyjskiej rzeczywistości. Jej koszmary senne chwilami irytują, ciągną się w nieskończoność, męczą i bolą ale to zabieg konieczny. Łoźnicy chodzi o dyskomfort widza, wstrząs. W finałowej scenie jednak przesadził, niepotrzebnie dryfując w stronę groteski.
Ostatnie festiwalowe dni przyniosły kilka dobrych filmów ale zarazem lekkie rozczarowanie, że żaden z nich nie rzucił na kolana, bo zestaw nazwisk w konkursie przyprawiał wszak o żywsze bicie serca. Złota Palma, która zostanie przyznana dziś wieczorem może wiec okazać się niespodzianka i zaskoczyć wszystkich. Póki co, wśród tych tytułów, o których szansach mówi się w kuluarach najczęściej wymienia się na przykład film Robina Campillo „Beats per Minute”. To faworyt krytyków francuskich i zarazem laureat Nagrody FIPRESCI. Jak dla mnie tymczasem to film zanadto przegadany ( za dużo dyskusji, zebrań organizacyjnych,) trochę dydaktyczny, choć trudno odmówić reżyserowi szlachetnych pobudek jego powstania. To jest film o tym, ze warto jest walczyć o swoje prawa, w tym konkretnym przypadku o prawa gejów i lesbijek i iść na wojnę z francuskim rządowym programem ochrony zdrowia. To także film o budowaniu świadomości i tożsamości, jednoczenia wokół spraw ważnych, nadawania sensu naszemu życiu. Rozumiem ze dziś właśnie w dobie nietolerancji, narastania nacjonalizmów wszelkich we Francji i fali populizmu spod znaku Marine le Pen taki film może nad Sekwana odnieść spory sukces.
W gorący politycznie i społecznie czas wpisuje się także film Fatiha Akina „In the fade”. Tym razem oglądamy historie kobiety Niemki ( znakomita, przejmująca kreacja Diane Kruger), która w wyniku zamachu bombowego traci synka i męża, tureckiego pochodzenia. Zamachowcami okazują się niemieccy neonaziści, młode małżeństwo. Kiedy zostają przez sad uniewinnieni, gdy wychodzi na jaw, że bohaterka mogła być niepoczytalna rozpoznając zamachowczynię, bo brała wcześniej narkotyki, by uśmierzyć bol a jej mąż siedział w więzieniu za handel środkami odurzającymi – postanawia sama wymierzyć sprawiedliwość. Akin obnaża stereotypy, jakie wciąż funkcjonują w społeczeństwie niemieckim wobec mniejszości etnicznych. Protestuje przeciw kategoryzowaniu ludzi na lepszych i gorszych.
Szanse na nagrody maja także dobrze przyjęte na Croisette filmy braci Benny’ego i Josha Safadie „Good time” oraz thriller „You Were Never Really Here” w reż. Lynne Ramsay. Oba, znakomicie zrealizowane, z dobrym tempem, świetnymi zdjęciami opowiadają o ludziach, którzy pobłądzili, zagubili się, przekroczyli cienka czerwona linie a jednak próbują zachować jakieś własne standardy. Pierwszy z potwierdzającą aktorski talent rolą Roberta Pattinsona, który zdążył już na dobre zapomnieć o wampirze ze „Zmierzchu”. W duecie z bratem, opóźnionym w rozwoju dokonują napadu na bank, by starczyło na spokojne i godne życie w wymarzonym domku na wsi. Kiedy jednak napad się nie udaje i wszystko idzie nie tak jak powinno, więź miedzy braćmi wystawiona na wiele prób jednak zdaje egzamin. Wiedza ze maja tylko siebie i tylko na siebie mogą liczyć w najgorszych chwilach a to wielka siła.
Rozbitkiem życiowym jest także bohater thrillera Lynne Ramsey. Grający go Joachim Phoenix to były weteran wojenny, słynący z brutalności i siły fizycznej i wynajmowany do zadań specjalnych przez polityków i różnych wpływowych ludzi. Jednym z zadań bohatera jest wydostanie córki ważnego polityka ze szponów gangu handlującego kobietami. Miedzy brutalem i nastolatka, wytwarza się pełna czułości więź, kodeks zachowań, który kompletnie nie przystaje do image’u zabijaki. Porównanie z „Leonem zawodowcem” Luca Bessona, w którym tez mamy duet przyjaźni mordercy i lolitki nasuwa się automatycznie, choć to para z innej bajki.
Nie zdziwiłabym się jednak gdyby Pedro Almodovar uległ czarowi nowego filmu Francoisa Ozona „L’amant double”. Bo jest tu wszystko, na co Hiszpan jest szczególnie wrażliwy, a wiec erotyczne fantazje, poczucie humoru, kłamstwa, problemy z tożsamością. Po dobrym „Franzu” kolejny świetny film byłego enfant terrible francuskiego kina. Może to nie jest film, który powinien trafić do konkursu canneńskiego ale skoro tak się stało, to ma takie same szanse jak inni do nagród. To historia bliźniaków (dwóch w jednym zagrał przystojny Jeremie Renier), którzy ukrywają swoja traumatyczna przeszłość przed pacjentka i kobieta, która ich fascynuje (Marine Vacth). Obaj są bowiem psychoterapeutami, którzy proponują odmienne metody terapii. To wysmakowane qui pro quo, niepozbawione elegancji i specyficznego ozonowskiego poczucia humoru. Jest w tym thrillerze erotycznym mnóstwo nagości ale jest ona rodzajem afirmacji piękna kobiecego ciała. Jest otwierająca film brawurowa i odważna scena, dla której warto w ogóle wybrać się na „L’amant double” ale nie da jej się opisać słowami i nie będę nawet próbować. Musicie to zobaczyć sami. Kino w stanie czystym! Czy na Złotą Palmę? Dziś wieczorem chwila prawdy.