Anna Sobańda: Gratuluję sukcesu podczas rozdania Orłów. Spodziewał się pan aż tylu statuetek?

Wojciech Smarzowski: Ja nie jestem od spodziewania. Oczywiście jest to duże wyróżnienie, ponieważ docenili nas filmowcy. Gdybyśmy jednak nie dostali tych Orłów albo dostali ich mniej na rzecz na przykład "Ostatniej rodziny", absolutnie nie czułbym się skrzywdzony, ponieważ Janek nakręcił fantastyczny film. Mnie nagrody nie zmieniają. Nie będę robił filmów ani lepszych, ani gorszych, nie będzie mi też łatwiej dostać pieniądze na kolejny projekt tylko dlatego, że dostałem Orła.

Reklama

Liczba statuetek nie przekłada się na łatwość w pozyskiwaniu budżetu na kolejne filmy?

Tak się może zdarzyć w przypadku twórców początkujących. Dzięki nagrodom przestają być anonimowi i łatwiej jest im zdobyć fundusze. W moim przypadku jednak statuetki nie mają na to wpływu.

9 Orłów to świadectwo tego, że "Wołyń" jest filmem ważnym. Czy udało się jednak osiągnąć początkowy cel, o którym pan wspominał, czyli uspokojenie emocji polsko-ukraińskich?

Sukces jest połowiczny. Ten film w pewnym sensie pogodził obie strony w Polsce. Zdawałem sobie jednak sprawę, że temat jest bardzo niewygodny i nie można zrobić filmu o ludobójstwie na Kresach dla wszystkich. Od razu było wiadomo, że znajdą się tacy, którzy napiszą, że to pornografia przemocy, inni zarzucą brak obiektywizmu, ale także, że znajdą się ci, którzy skrytykują film za to, że Ukraińcy są przedstawieni zbyt łagodnie.

Uznaję sukces "Wołynia" za połowiczny dlatego, że nie udało się zrobić projekcji na Ukrainie. 29 marca film wychodzi na dvd i blue ray, więc błyskawicznie zostanie zassany przez serwery ukraińskie i każdy obywatel Ukrainy będzie mógł się z tą historią zapoznać. Porażką jest to, że nie udało się przeprowadzić z ukraińskimi widzami dyskusji po filmie, jak to ma normalnie miejsce. Droga zagraniczna Wołynia dopiero się jednak zaczyna. Film był w Anglii, teraz jedziemy na Litwę, później Budapeszt i Niemcy. Będę więc miał okazję skonfrontować tę historię z widzem zza granicy.

Reklama

W przypadku widzów zza granicy emocje będą zapewne mniejsze.

Pewnie tak, ale nawet w Polsce widoczne były różnice. Kiedy pokazywaliśmy film w okolicach Wrocławia albo na tak zwanych ziemiach odzyskanych - czyli tam gdzie zostali przesiedleni Kresowianie - lub bliżej granicy wschodniej, emocje widzów były silniejsze niż w środkowej części kraju.

Spotykamy się dziś przy okazji premiery etiudy "Ksiądz", jaką nakręcił pan dla platformy Showmax. Czy pisanie scenariusza do Internetu różni się od tego, jak powstaje film kinowy?

Dla mnie film, to film, z tą różnicą, że ten był krótszy. To, czy film jest wyświetlany w kinach, czy emitowany w Internecie, nie ma najmniejszego znaczenia podczas pracy. Zawsze jest jakaś historia, są emocje, albo nie, wierzy się w świat przedstawiony albo się w niego nie wierzy.

Media

Ale wbić widza w fotel w 17 minut jest chyba trudniej niż w 1,5 godziny.

To się okaże. Zrobiłem kilka filmów fabularnych, a etiuda dla Showmax jest moją pierwszą krótkometrażową przygodą internetową. Zobaczymy, jak zostanie odebrana.

Głównym bohaterem etiudy jest ksiądz. Czy mając na uwadze fakt, iż jesteśmy w Polsce, była w to wpisana prowokacja?

Zawsze robię filmy o tym, co mnie boli. Od jakiegoś czasu mam kłopot z tym, że Kościół tak, a nie inaczej rozwiązuje, a raczej nie rozwiązuje problemu pedofilii w swoich szeregach, że zupełnie nie interesuje się ofiarami i nie próbuje im pomóc. To zostało zasygnalizowane w filmie. Myślę sobie, że Polacy są w stanie bardzo wiele wybaczyć klerowi. Na przykład sytuacja, w której ksiądz ma dziecko - to znaczy, że ma energię, swój chłop, dobry ksiądz. Oficjalnie Kościół potępia homoseksualizm, ale jeśli ksiądz ma chłopaka, to jakoś też przechodzi bez echa. Dwóch rzeczy jednak Polacy w dłuższej perspektywie nie będą w stanie Kościołowi wybaczyć – jest to pedofilia i pazerność na pieniądze. Mnie osobiście te rzeczy również bolą.

Chciałby pan rozwinąć ten temat w dłuższej fabule?

Może kiedyś? Obecnie siedzę po pachy w średniowieczu, a dokładnie w X wieku i piszę scenariusz o początkach państwa Mieszka. Oczywiście jest tam wątek sensacyjno-kryminalno-miłosny, jest także wątek polityczny, ale mnie najbardziej fascynuje w tym projekcie temat wierzeń słowiańskich.

To będzie serial, czy film?

Myślę, że ta historia złoży się na serial.

Powstanie w ramach współpracy z Showmaxem?

Rozmawiamy z Showmaxem o dwóch projektach. Co z tego wyjdzie, zobaczymy. Próbuję nie zajmować się tematem finansowania moich karkołomnych i kosztownych przedsięwzięć, tylko skupiam się na tym, na czym się znam – aktualnie na pisaniu scenariusza.

Czy prywatnie jest pan fanem seriali?

Tak, oczywiście. Są takie seriale, że odpalam je w piątek wieczorem i w niedzielę jestem pozamiatany, mam obejrzany cały sezon. Nie mógłby czekać na kolejny odcinek tydzień. Muszę oglądać je w bloku.

Jakie tytuły tak pan pochłonął?

Wiele jest dobrych seriali. Lubię "Grę o tron", pierwszych "Wikingów", "House of cards", "Dicte", "True Detective". Generalnie szukam w tych historiach realizmu pomieszanego z magią, szukam klarownych motywacji postaci, solidnie odrobionego drugiego i trzeciego planu oraz zanurzenia w inny, nieznany mi świat.

Pokazanie realizmu w serialu o czasach Mieszka I będzie zapewne trudnym wyzwaniem.

Zobaczymy, mam nadzieję, że się uda. Oglądałem ostatnio na przykład serial "Fargo" i choć jest to fascynująca historia, to dla mnie jakoś za wyraźnie zagrana. Wolę granie pochowane w sobie, wduszone i mroczne. No ale – że użyję języka księdza Jana z etiudy nakręconej dla Shhowmax - daj nam Boże takie seriale jak to Fargo.