Czy zgodziłaby się pani ze stwierdzeniem, że "Pokot" stanowi ideową kontynuację kina moralnego niepokoju?
W "Pokocie" ważny wydaje mi się przede wszystkim gniew bohaterki, który jest wymierzony przeciwko bezprawiu. Celowo używam tego słowa, bo Duszejko podkreśla, że zna prawo i nie może pogodzić się z faktem łamania go przez ludzi władzy, symbolizowanych na ekranie przez myśliwych. Pod tym względem nasza bohaterka rzeczywiście przypomina postacie z kina moralnego niepokoju, które buntowały się właściwie przeciw tym samym rzeczom: degeneracji rządzących, wyrażanej przez nich tendencji do niszczenia ludzi słabych i pogardzie wobec wolności.
Jak to możliwe, że borykamy się dziś niemal z takimi samymi problemami jak w czasach komunizmu?
Gdyby kłopoty, o których wspomniałam, dotyczyły tylko krajów postkomunistycznych, można by powiedzieć, że jest zupełnie jak w Biblii, gdy Mojżesz prowadził Izraelitów przez pustynię tak długo, aż wymarły ostatnie pokolenia, które pamiętały egipską niewolę. Wzrost populizmu w Europie Zachodniej i w USA pokazuje jednak, że kwestia ta jest bardziej złożona i dotyczy nie tylko historycznych doświadczeń czy określonego typu mentalności, lecz także uniwersalnych demonów, które mogą opętać każdą władzę i jej zwolenników.
"Pokot" zadaje pytanie o to, jak przetrwać w takich warunkach.
A także o to, jak dać głos tym, którzy są go pozbawieni: outsiderom, przedstawicielom mniejszości, zwierzętom. Nie ukrywam, że irytuje mnie dziś w Polsce triumfalizm władzy, która chce nie tyle zadośćuczynić ludziom ignorowanym przez poprzednie rządy, ile zmienić wektory i doprowadzić do powstania nowej grupy wykluczonych. Jak bowiem mają się czuć chociażby nauczycielki wzywane przed komisję dyscyplinarną za to, że – w dniu ogólnopolskiego protestu – założyły czarne sukienki?
Mam wrażenie, że podziela pani gniew swojej bohaterki.
Podzielam gniew, ale nie obrane przez nią metody, o co zdążyli już oskarżyć mnie niektórzy recenzenci.
Przed podobnymi zarzutami musiała się pani bronić niedawno na konferencji prasowej podczas festiwalu w Berlinie.
Od jakiegoś czasu zaskakuje mnie obecna także w Polsce tendencja do odbierania sztuki w sposób skrajnie dosłowny. Tymczasem jednym z najważniejszych przywilejów fikcji jest przecież wykrzywianie rzeczywistości i przekraczanie granic tego, co jest w niej dozwolone na co dzień. Od opisywania prawdziwego życia są artykuły w gazetach.
"Pokot" chętnie korzysta z narzędzi właściwych grotesce. Wygląda na to, że zrobiła pani najzabawniejszy film w karierze.
Chyba tak, przynajmniej sądząc po reakcjach niemieckiej publiczności. To zresztą dość ciekawe, bo w Polsce, na dotychczasowych kameralnych pokazach dla 10–20 osób, widzowie zachowywali się bardzo różnie: na niektórych seansach bardzo się śmiali, a na innych trwali w grobowej ciszy.
Podczas pracy na planie przewidywała pani, że "Pokot" spotka się z tak zróżnicowanym odbiorem?
Na pewno zależało mi na tym, by stworzyć film hybrydyczny, "międzygatunkowy". Była w tym pragnieniu pewna przekora, bo kino wymykające się z szufladek i niepodlegające jednoznacznej klasyfikacji wcale nie jest łatwe do późniejszego promowania. Kolejne wyzwanie przy realizacji "Pokotu" – po latach spędzonych na kręceniu dramatów psychologicznych – stanowiła także konieczność wytrącenia się z pewnego automatyzmu i otwarcia na odmienną stylistykę. Nie była to jednak dla mnie nowość, bo w podobnej, tragikomicznej tonacji utrzymałam już kiedyś film "Europa, Europa".
W wielu wywiadach podkreśla pani, że już od dawna myślała o zrealizowaniu filmu na podstawie prozy Olgi Tokarczuk. Co przyciąga panie do siebie?
Myślę, że dobrze się uzupełniamy, bo jesteśmy w jakiś sposób podobne, a jednocześnie całkiem różne. Podczas gdy ja jestem racjonalistką, Olga wydaje mi się intuicyjna, sensualna. Właśnie dzięki tym cechom potrafi ona zresztą kreować w swych książkach oryginalne światy, a to zawsze przykuwa uwagę filmowca.
Polska wypada w "Pokocie" dość przerażająco, ale Czechy portretuje pani jako swoisty raj na Ziemi.
Lubię Czechy za ich przepełnioną szacunkiem wobec demokracji i tolerancji obojętność, rodzaj "środkowoeuropejskiego zen". Z drugiej jednak strony nie wolno zapominać, że postawa ta jest podszyta kompleksami i złością na siebie samych o niezdolność do czynów heroicznych. To wszystko zostało jednak sprowadzone do głębokiej podświadomości i nie przeszkadza Czechom w cieszeniu się z uroków zwyczajnego życia. Z Polakami jest odwrotnie: bywamy wielcy w momentach prawdziwej próby, ale nie nadajemy się do codzienności. Pół żartem, pół serio można powiedzieć, że najkorzystniejsza byłaby synteza obu narodów.