"Mam 40 lat" – oznajmiła na wstępie Bérénice Bejo, gdy spotkaliśmy się po premierze jej najnowszego filmu. "Zauważyłam, że kiedy w gazecie pojawia się czyjeś imię, zwykle podaje się też wiek. I potem pisze: »George Clooney (55)«. Więc mówię to na wypadek, gdyby ta informacja miała wam się do czegoś przydać. A to torebka od Gucciego. Choć nie ma się czym chwalić, bo wypożyczyli mi ją tylko na tydzień".

Reklama

MARTA BAŁAGA, KUBA ARMATA: "Dzieciństwo wodza" to dość nietypowe kino. Jak reżyser Brady Corbet przekonał cię do tego, by wziąć w nim udział?

BERENICE BEJO: Kiedy po raz pierwszy przeczytałam scenariusz, chyba go nie zrozumiałam. Może to kwestia języka, a może tego, że Brady nadaje na nieco innych falach niż reszta śmiertelników. Nie przestaje mówić, ma tyle pomysłów. Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, nasza rozmowa trwała dwie godziny, ale ja nie odezwałam się ani jednym słowem. Ukrywając telefon pod stołem, co chwilę wpisywałam w Google’a jakąś użytą przez niego frazę, starając się zrozumieć, o co mu chodzi (śmiech). Brady jest bardzo specyficzny. Chce robić kino, które stoi w zupełnej opozycji do tego, co teraz powstaje. Od razu zdałam sobie sprawę, że jest wyjątkowy. W przypadku debiutujących twórców rzadko się zdarza, by od początku nie godzili się absolutnie na żaden kompromis. Uznałam, że nawet jeśli nie uda mu się zrealizować połowy swoich zamierzeń, i tak będzie to interesujące. Brady chciał stworzyć dzieło wykraczające poza wszelkie ograniczenia. Kiedy masz szansę wziąć w czymś takim udział, nie możesz odmówić.

Podobno w ramach przygotowań do roli poprosił każdego z aktorów o obejrzenie konkretnych filmów.

Poradził mi, żebym obejrzała filmy Michaela Hanekego oraz Carla Theodora Dreyera, zwłaszcza "Gertrudę". No i "Jesienną sonatę" Bergmana. Te dwa ostatnie zobaczyłam, gorzej z Hanekem. Wszyscy wciąż powtarzają, jakie to wybitne dzieło, ale nie byłam w stanie dokończyć "Białej wstążki". Przecież mam dzieci! Natomiast Dreyer zrobił na mnie wielkie wrażenie. Nigdy wcześniej nie widziałam jego filmów. Kiedy myślę, że taki smarkacz jak Brady, który nie ma jeszcze 30 lat, może je oglądać, to ja też (śmiech). Tak samo było zresztą z "Jesienną sonatą". Gdy byłam młodsza, Ingrid Bergman była moją ulubioną aktorką. Zaskoczyła mnie w tym filmie intensywnością swojej roli. Pomogła mi zbliżyć się do mojej bohaterki. Choć naprawdę niełatwo ją zrozumieć.

Reklama

Grasz matkę tytułowego bohatera, ale twoja postać nawet nie ma w filmie imienia.

Brady powiedział mi, że trudno było znaleźć kogoś, kto chciałby ją zagrać. Wydawała się zbyt twarda, zbyt tajemnicza. Wspomniał, że biorąc pod uwagę to, jak wyglądam, zupełnie do niej nie pasuję, ale że to właśnie mu się podoba. Wydaje mi się, że ta kobieta jest przede wszystkim sfrustrowana. To inteligentna osoba – zna wiele języków, zjeździła pół świata. I nagle staje się matką, uwięzioną w ponurym domu na prowincji. Wychowuje dziecko, decyduje o tym, co będzie na kolację. Nie jest szczęśliwa i zaczyna toczyć niebezpieczną grę ze swoim synem. Na początku podoba jej się, że wyrasta na silną osobowość. Lubi się z nim ścierać. Ale szybko wymyka się to spod kontroli.

Reklama

Zdarzyło ci się kiedyś doświadczyć czegoś podobnego z własnymi dziećmi?

Wydaje mi się, że nie mam z nią nic wspólnego, ale zależało mi, żeby ludzie potrafili ją zrozumieć. W scenie, kiedy zwalnia ukochaną opiekunkę syna, widać, że poniosła porażkę. Nie naprawi już łączącej ich więzi. Kiedy gram postać, która nie ma ze mną zupełnie nic wspólnego, nie myślę, że to będzie trudne. Czasem jest wręcz odwrotnie. Nie zmienia to faktu, że "Dzieciństwo wodza" okazało się chyba największym wyzwaniem w mojej karierze.

Na pewno było tu znacznie więcej kwestii do wypowiedzenia niż w "Artyście".

Z pewnością (śmiech). I to po angielsku! Brady chciał, żebyśmy wypowiadali je w bardzo specyficzny sposób. Nie chciał widzieć zbyt wielu emocji. To jasne – w końcu ludzie nie rozmawiali wtedy o tym, co czują. Starałam się nie myśleć, jaki mam akcent, tylko sprawić, by dało się mnie zrozumieć. Moja bohaterka urodziła się w Niemczech, ale wychowała we Francji. To interesujące, bo dzięki temu do końca nie wiadomo, skąd pochodzi. W "Dzieciństwie wodza" nie chodziło o realizm, tylko o oddanie pewnej atmosfery. Dzięki muzyce Scotta Walkera i długim ujęciom od razu czujesz, że coś jest nie tak. Udziela ci się poczucie niepokoju. W końcu Brady opowiada o czasie, kiedy II wojna światowa czaiła się tuż za rogiem.

Po "Dzieciństwie wodza" zagrałaś między innymi u wietnamskiego reżysera Tran Anh Hunga i w belgijskim "L’économie du couple" Joachima Lafosse’a. Lubisz być aktorką międzynarodową?

Bardzo. Niedawno pracowałam też z Markiem Bellocchim. Nie wiem, czy wszyscy Włosi tak mają, ale Marco zbliża się do osiemdziesiątki i wcale nie przeszkadza mu to cieszyć się wszystkim jak pięciolatek. Na planie ciągle coś szkicuje, zmienia i poprawia. Krzyczy: "Wczorajsza scena była fantastyczna, ale dziś zróbmy coś zupełnie innego!". A ja odpowiadam: "Marco, nie mówię po włosku!". W zeszłym roku nakręciłam tyle dramatycznych scen, że nagle zapragnęłam być po prostu szczęśliwa. Nie można ciągle wcielać się w tak intensywne postaci – to cię wykańcza. Choć moja mama zawsze powtarza, że nie mogę się nad sobą użalać: ludzie latami użerają się z szefami, a ja męczę się najwyżej przez kilka tygodni. Trudno odmówić jej racji. Mogę sobie czasem popłakać do poduszki, ale wiem, że kiedyś się to skończy. W filmie Marka zagrałam postać bardzo zbliżoną do Peppy z "Artysty" – słodką, pozytywną osobę, której trudno nie lubić. Mam nadzieję, że znowu coś razem zrobimy, ale wcześniej nauczę się włoskiego – wtedy wszystko stanie się o wiele prostsze. Chcę pracować na całym świecie. Może dlatego, że jako dziecko też dużo podróżowałam. To dla mnie normalny stan.

Język nie stanowi dla ciebie problemu?

Czasem zakochujesz się w jakimś filmie albo postaci, ale podświadomie wiesz, że to nie jest rola dla ciebie. Nie zamierzam jednak rezygnować tylko dlatego, że nie znam języka. Nawet w "Grze o tron" aktorzy ciągle uczą się jakichś nowych dialektów. Nie mam problemu z dubbingiem – gdyby nie dało się mnie zrozumieć, sama zasugerowałabym to reżyserowi. Ale nie poddam się bez walki. Przygotowując się do pracy z Markiem, pracowałam nad innymi filmami, a w międzyczasie siedziałam na Skypie z włoską nauczycielką. To moja praca. Tak samo było ze stepowaniem.

A propos stepowania: spodziewałaś się, że "Artysta" odniesie taki sukces?

Nikt z nas się tego nie spodziewał. "Artysta" zmienił moją karierę. Stanowił punkt zwrotny, aktorzy latami czekają na coś takiego. Potem trzeba było jednak zebrać się w sobie i postanowić, że nie będzie to jedyna definiująca mnie rola. Że jest w moim życiu miejsce na coś więcej. Zaraz potem zagrałam w "Przeszłości" Asghara Farhadiego i zdobyłam nagrodę w Cannes, więc chyba udało mi się uniknąć syndromu aktora jednego filmu.

Niedługo po raz czwarty będziesz pracować z mężem, Michelem Hazanaviciusem. Trudno pogodzić te dwie role?

To po prostu praca. Na planie widzę reżysera, a nie męża. Potem wracamy do domu i dalej rozmawiamy o filmie, bo to część naszej codzienności. Zwykle robimy tak, że kiedy pracuję, Michel ma wolne. Nie zawsze nam się to udaje, bo w ciągu ostatnich miesięcy nie schodziłam z planu – dzieci przesiadywały u dziadków. Teraz pewnie zrobię sobie przerwę, żeby w przyszłości nie mogły mi niczego wypominać. Choć z pewnością i tak się nie uda. Nasz kolejny wspólny film powstanie w Paryżu, więc będzie nam o wiele łatwiej. Poza tym nie zagram w nim głównej roli. Będzie o Jeanie-Lucu Godardzie, a raczej o pewnym momencie w jego życiu.

Nie ma dla ciebie znaczenia, jak duża jest rola, którą grasz?

Nie. Zwykle najważniejszy jest dla mnie reżyser. Może dlatego nie lubię, gdy ktoś podważa jego kompetencje. Często powtarzam, że reżyser jest tylko jeden, a ja jestem jego najlepszą przyjaciółką. Na planie zawsze jestem prymuską. Jeśli pracujesz w tym zawodzie wystarczająco długo, wystarczy zaledwie kilka dni, by się przekonać, czy pracujesz z dobrym filmowcem. Brady zrobił na mnie ogromne wrażenie – to wizjoner. Kiedy w Wenecji po raz pierwszy zobaczyłam ukończony film, nie wierzyłam własnym oczom. Zupełnie zapomniałam, że sama w nim gram. Jeśli za kilka lat nie stanie się słynnym reżyserem, bardzo się zdziwię.

W "Dzieciństwie wodza" niczego nie mówi się wprost. Nie boisz się, że zniechęci to widzów?

Dystrybutorzy, którzy go kupili, odznaczają się ogromną odwagą – na pewno nie pojawi się w wielu krajach. Nie wiem, czy obejrzy go duża liczba ludzi. Ale wydaje mi się, że jeśli ktoś już trafi do kina, na pewno zrobi on na nim wrażenie. Może nawet się nie spodoba, ale z pewnością widz doświadczy czegoś wyjątkowego. Na co dzień oglądamy tyle filmów, o których zapominamy od razu po wyjściu z kina. Cieszę się, że ten taki nie jest. W "Dzieciństwie wodza" nie chodzi o to, by dokładnie zrozumieć relacje łączące członków tej rodziny. Ani o to, czy tak naprawdę opowiada o Mussolinim, Hitlerze czy Franco. To nieistotne. Może opowiadać o każdym z nich. Albo o wszystkich naraz.