Wystąpiłeś ostatnio w pokazywanym na festiwalu w Berlinie filmie "Boris Without Béatrice" (polska premiera odbędzie się na festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty). Reżyser Denis Côté otwarcie mówi, że twoja postać jest w ekranowym świecie kimś na kształt demiurga. Jakie to uczucie zagrać boga?
Denis Lavant: Powiem szczerze, że niespecjalnie zaskakujące. O moich poprzednich bohaterach nikt nie myślał w kategoriach boskości, ale prawda jest taka, że właściwie zawsze grałem postacie, które pojawiają się w świecie z zaskoczenia, nie mają sprecyzowanej przeszłości i zdają się posiadać mistyczną więź z rzeczywistością. W demiurgicznym bohaterze z "Borisa..." zafascynowało mnie to, że – choć jest bardzo tajemniczy – jednocześnie pozostaje mocno zakorzeniony w życiu codziennym. Zauważ, że nie rozmawia on z Borisem o sprawach ostatecznych, ale głównie udziela mu wskazówek dotyczących relacji z żoną i córką. To zatem bardzo przyziemny bóg.
W swoich bohaterach często szukasz tego rodzaju przekory?
Nie przez przypadek jedną z pierwszych ról teatralnych w życiu zagrałem w "Nowych szatach króla" według braci Grimm. Tak naprawdę za każdym razem, gdy wychodzę na scenę albo staję przed kamerą, czuję się jak dzieciak krzyczący: "Król jest nagi!". Jednym z najważniejszych zadań sztuki jest przecież kwestionowanie stereotypów i próba zbliżenia się do prawdziwej natury rzeczywistości.
Na świecie zyskałeś sławę głównie jako aktor filmowy. Jakie znaczenie mają dla ciebie związki z teatrem?
Dzięki niemu mogę zakosztować innej formy ekspresji. Różnica między graniem w teatrze i filmie jest na tyle duża, że w języku francuskim wiążą się z tym dwa osobne słowa. Podczas gdy określenia "le comédien" używa się zwykle wobec wykonawców ról teatralnych, wyrażenie "l'acteur" jest stosowane głównie w odniesieniu do aktorów filmowych. Gdy występujesz w teatrze, z jednej strony masz większą swobodę w używaniu swojego ciała, lecz z drugiej strony jesteś w ściślejszym stopniu uzależniony od tekstu. Trochę to schizofreniczne, ale aktorstwo w każdej postaci jest niespecjalnie bezpiecznym zawodem dla twojej psychiki.
Co sprawia, że w swoich rolach przywiązujesz tak wielką wagę do cielesności?
We Francji regularnie określa się mnie mianem "aktora fizycznego" i muszę przyznać, że nie bardzo rozumiem, co to znaczy? W życiu bardzo często używamy komunikacji niewerbalnej, więc nie wiem, dlaczego nie mielibyśmy korzystać z niej na scenie bądź przed kamerą. Każdy aktor jest więc w pewnym sensie "fizyczny". Różnica polega tylko na tym, że niektórzy z nas są tego w pełni świadomi i uważają, że ciało może być równie efektywnym narzędziem komunikacji, co język.
Jako aktor nie masz zatem zaufania do słów?
Nie, uważam po prostu, że są one nieco wtórne wobec gestów i ruchów. Moja postawa wynika zapewne z tego, że zanim zająłem się aktorstwem, spełniałem się przede wszystkim w tańcu. Do dziś mam wrażenie, że gdy gram, jestem właściwie tancerzem, który mówi.
Czy masz swojego ulubionego autora sztuk teatralnych?
Wybacz, że nie będę oryginalny, ale za największego artystę, który stąpał po Ziemi, uważam Szekspira. Fascynuje mnie to, że każda jego sztuka opisuje początkowo jednostkowe przeżycia bohaterów, by skręcać stopniowo w stronę coraz większej uniwersalności. Na takim – dopracowanym przez niego do perfekcji – pomyśle bazuje wiele opowieści, które na pierwszy rzut oka nie mają wiele wspólnego z Szekspirem, ale w rzeczywistości zawdzięczają mu bardzo wiele. Jedną z nich jest choćby "Boris Without Béatrice".
Występujesz na scenie i w kinie już ponad 30 lat. Czy przez ten czas udało ci się już zrozumieć, co jest dla ciebie najważniejsze w aktorstwie?
Aktorstwo ma w sobie coś silnie pierwotnego, rytualnego, a w dzisiejszym świecie wszyscy potrzebujemy odrobiny pogaństwa. Poza tym wychodzę z założenia, że z każdej swojej roli – choćbyś nawet wcielał się w ekscentryka pokroju pana Oscara z "Holy Motors" – musisz wydobyć to, co najbardziej uniwersalne i pozwalające widzowi na identyfikację z postacią. Często bywa to niełatwe, ale na szczęście mogę liczyć na dobrych przewodników po ekranowym świecie. Léos Carax, Claire Denis czy Denis Côté, z którymi miałem szansę współpracować, to prawdziwa reżyserska ekstraklasa.
Jesteś kojarzony przede wszystkim z rolami w filmach Caraxa. Jak wiele zawdzięczasz temu reżyserowi?
Więcej niż mogę wyrazić to słowami. W młodości czułem się przywiązany do sceny i nie myślałem, że kiedykolwiek stanę przed kamerą. Poznanie Léosa wszystko zmieniło, bo szybko zrozumiałem, że to jedno z takich spotkań, które jest w stanie wywrócić twoje dotychczasowe życie do góry nogami. Carax pomógł mi przedefiniować samego siebie, przekroczyć ograniczenia, które hamowały mnie zarówno jako aktora, jak i człowieka. Choć Léos urodził się tylko rok wcześniej ode mnie, tak naprawdę zawsze traktowałem go jak starszego brata, który może być dla mnie jednocześnie partnerem i motywatorem. W końcu to na potrzeby filmów Caraxa nauczyłem się jeździć na motorze i skakać na spadochronie.
Obaj cieszycie się opinią ekscentryków. Czy faktycznie czujesz się niedopasowany do reszty społeczeństwa?
Tak, ale bardzo mi z tym dobrze. Rozmaite wspólnoty, zbiorowości czy partie polityczne przynoszą ci wyłącznie iluzję empatii, a tak naprawdę w ledwo zauważalny sposób ograniczają twoją indywidualność i wolność ekspresji. W pełni komfortowo możesz czuć się wyłącznie sam ze sobą. Zarówno ja, jak i Léos doskonale to rozumiemy. Sekret naszej przyjaźni polega na tym, że nigdy nie próbujemy narzucać się sobie nawzajem.
Co jeszcze – poza samotnością – sprawia ci w życiu przyjemność?
Staram się być wyczulony na poezję, która kryje się w codzienności. Bardzo pomaga mi w tym kino, bo postrzegam je jako medium uczące nas, jak patrzeć na świat, żeby nie przegapić w nim niczego istotnego. Nie bez powodu za jednego z najbliższych mi bohaterów uważam faceta podążającego krok w krok za buddyjskim mnichem w "Wędrówce na Zachód" Tsai Ming-lianga.
Ukazana w tym filmie sytuacja, w której współczesny Europejczyk zwalnia tempo życia i oddaje się kontemplacji rzeczywistości, wydaje się jednak utopijna.
Niekoniecznie. Jestem przeciwny demonizowaniu naszego świata. Nawet jeśli jesteśmy nieustannie stymulowani przez różne bodźce, tylko od nas zależy, na które z nich będziemy odpowiadać. Osobiście cieszę się na przykład, że gdy tylko wychodzę z domu, odnoszę wrażenie, jakby przyroda miała mi do przekazania milion komunikatów. Zamiast przytłaczać, uspokaja mnie to, bo czuję, że – nawet jeśli mam naturę samotnika – moja obecność w dyskretny sposób harmonizuje ze światem. Jak widzisz, wcale nie tak trudno nadać życiu sens.