Razem z panem Oscarem (Denis Lavant) w 24 godziny przemierzamy Paryż. Wędrujemy przez style, gatunki, historię kina. Nie będzie to jednak lekcja sentymentalizmu jak w "Artyście" – Leos Carax udowadnia, że kino to przede wszystkim wizualny fajerwerk. Ludyczna rozrywka, w której znajduje się miejsce zarówno dla melodramatu, jak i horroru, gwiazd i amatorów, dobrego i złego gustu. "Holy motors" oferuje wszystkie tego rodzaju atrakcje za jednym zamachem. I ciągle mówimy o kinie art-house’owym z wysokiej półki.
Bohater "Holy motors" jest allenowskim "Zeligiem" nowych czasów. Profil prywatny jest częścią zbiorowego marzenia. Dzisiaj możemy być Marylin Monroe, jutro Natalią Siwiec. Chodzi zarówno o przemianę czysto zewnętrzną, efekt działania medycyny estetycznej, jak i metamorfozę osobowościową. Zmienność nastrojów to także przemiana paradygmatu seksualnego, rozmywanie się jednoznacznych figur męskich i kobiecych.
Brawurowy Denis Lavant jako pan Oskar wciela się w rozmaite typy ludzkie – ich personalizacje otrzymuje w stosownej teczce. Za sprawą odpowiedniego makijażu, plastycznych masek i kostiumów zmienia się nie do poznania. Raz jest bezdomnym, innym razem ojcem, bankierem, żebraczką, specjalistą motion capture, akordeonistą albo mordercą. Widzowie śledzą te przebieranki z poczuciem rosnącej konfuzji. O co w tym wszystkim chodzi? Czy zabawa służy czemukolwiek?
Zmieszanie widza zostało wliczone w cenę biletu. Carax swoim zwyczajem miesza wysokie i niskie, zestawia stojącą na dachu wieżowca Kylie Minogue albo Evę Mendes podczas modowej sesji na cmentarzu z wyrafinowanymi aluzjami literackimi i nie mniej ambitnymi nawiązaniami filmowymi. Nade wszystko jednak przywraca kinu surrealizm. Zgodnie z definicją manifestu surrealistycznego w "Holy motors" rzeczywistość została wyrażona za pośrednictwem "wizualnej percepcji wewnętrznej". Logika wywodu jest zaburzona, wizja odpowiednio groteskowa, a warstwa znaczeniowa sprawia wrażenie długiego, halucynogennego ciągu dowolnych skojarzeń.
Radością kinomana jest natomiast śledzenie dowolnych, intertekstualnych nawiązań. To nie przypadek, że rolę eleganckiej szoferki, pani Céline, zagrała w filmie Edith Scob, czyli Maria Dziewica z "Drogi mlecznej" Luisa Buñuela z 1969 roku, a Oscar odnajduje się w rzeczywistości rodem z "Gwiezdnych wojen" Lucasa. "Jesień średniowiecza" ma w "Holy motors" konotacje zarówno z Huizingą, jak i Tarantino, a Georges Bataille staje się poczciwym wujaszkiem "Nowej Fali".
"Holy motors" – powrót Leosa Caraxa po długiej, dziesięcioletniej przerwie, przypomniał zarówno o reżyserze, jak i francuskim "neobaroku", prawie zapomnianym dzisiaj nurcie, którego Carax był jednym z najgłośniejszych przedstawicieli. Bardzo go brakowało. Twórca "Kochanków na moście" wnosi do światowego kina rodzaj bezczelnej dezynwoltury. Wszystko mu wolno, nie boi się oskarżeń o śmieszność czy brak ciągu przyczynowo-skutkowego. Filmy Caraxa są antydosłowne. Nigdy się nie kończą, raczej urywają, tak jakby autor wsiadł na chwilę do limuzyny pana Oscara, wystawił nam język i odjechał w siną dal. Jeszcze wróci, jeszcze nam pokaże. Do widzenia, Leos, do jutra.
HOLY MOTORS | Francja, Niemcy 2012 | reżyseria: Leos Carax | dystrybucja: Stowarzyszenie Nowe Horyzonty | czas: 115 min