Co sprawiło, że jako reżyserka zainteresowałaś się tematyką transseksualizmu?
Karolina Bielawska:
Kino jest dla mnie sposobem na poznawanie świata. Zawsze pierwszy impuls do rozpoczęcia pracy nad projektem stanowi moja ciekawość. Zaczynam drążyć jakiś temat, rozmawiać z ludźmi, czytać książki. Dopiero gdy to, czego się dowiedziałam, dalej mnie fascynuje, zaczynam pracę nad filmem. Angażuję się w stu procentach. Tak samo było w tym przypadku. Do momentu przeczytania wywiadu z Anną Grodzką dokładnie nie wiedziałam, jaka jest różnica pomiędzy transseksualizmem, transwestytyzmem, drag queen, queer czy transgenderyzmem. Po przeczytaniu artykułu chciałam się dowiedzieć, czy i jak jest to możliwe żyć w nie swoim ciele? Czy rodzina wiedziała o tym problemie? Na początku planowałam, że zrobię fabułę, ale gdy poznałam Mariannę, od razu wiedziałam, że muszę zrobić o niej film dokumentalny.

Reklama

Dlaczego Marianna wydała ci się tak interesująca?
Miała 47 lat i od czterech lat walczyła z własnymi rodzicami o możliwość dokonania korekty płci, oprócz tego była daleka od ogólnie panujących stereotypów na temat osób transpłciowych. Jako katoliczka o konserwatywnych poglądach pragnęła wyłącznie wtopić się w tłum, być zwyczajną kobietą. Gdy zapytałam, czy chce wybrać się ze mną na Paradę Równości, odparła, że nie czuje potrzeby demonstrowania tego, kim jest. Walczyła o normalność i nie chciała afiszować się ze swoim problemem. Gdy poznałam ją bliżej, zobaczyłam, że na każdym kroku musi udowadniać, iż jest osobą wartościową, godną szacunku. Wtedy zrozumiałam, jak trudno jest być "innym" w polskiej rzeczywistości, gdzie transseksualizm często uważany jest za chorobę psychiczną, dziwactwo, które stygmatyzuje nie tylko osobę borykającą się z tym problemem, ale również całą jej rodzinę.

Nie obawiasz się, że w podobny sposób zareaguje także spora część widzów twojego filmu?
Większość osób, które z góry są uprzedzone do tematu, pewnie nawet nie pofatyguje się do kina. Nie warto się tym przejmować. Ostatnio dużo jeżdżę z "Mów mi Marianna" po Polsce i spotykam się ze wspaniałymi reakcjami widzów. Zdecydowanie najwięcej radości sprawiają mi sytuacje, gdy po seansie ludzie mówią mi, że początkowo byli negatywnie nastawieni do bohaterki i tematu, ale w trakcie filmu ich niechęć zamieniła się w sympatię. Wszystko wydaje się zatem kwestią edukacji i potrzeby przełamania zakorzenionych w społeczeństwie stereotypów. Transseksualizm – wbrew skojarzeniom powodowanym przez nazwę – nie dotyczy seksualności, lecz najważniejszej wartości w życiu człowieka, czyli jego tożsamości.

Domyślam się, że realizacja takiego filmu jak "Marianna" musiała być w konserwatywnej Polsce sporym wyzwaniem.
Kłopoty były od samego początku. Najpierw trudno było otrzymać dofinansowanie, ponieważ film budził wątpliwości ze względu na niecodzienną formę – połączenie filmu dokumentalnego ze scenami teatralnymi. Potem na etapie realizacji ciągle musieliśmy pokonywać niechęć i złe nastawienie otoczenia. Trudności wiązały się nawet z najprostszymi sprawami. Na przykład gdy zapytaliśmy o zgodę na wykorzystanie audycji radiowej lecącej w tle w jednej ze scen, nie było problemu do momentu, gdy nie powiedzieliśmy, kto jest bohaterką filmu. Wtedy usłyszeliśmy odpowiedź, że "z tym tematem to my nie chcemy mieć nic wspólnego". Jednak wszystkie te problemy tylko mocniej motywowały mnie do pracy. Z dzisiejszej perspektywy mogę być przeciwnikom "Marianny" wyłącznie wdzięczna.

Facebook

Podobna determinacja przydała ci się zapewne, gdy negocjowałaś możliwość użycia w waszym filmie piosenek słynnej grupy Antony and the Johnsons?
Zdecydowanie tak. Podczas montażu filmu użyliśmy piosenki "Another World", która pojawia się we fragmentach przez cały film, a na końcu zostaje puszczona w całości. Po zakończeniu pracy producent powiedział: "No dobrze, ale teraz musisz znaleźć jakiś utwór, na który będzie nas stać". Nie wyobrażałam sobie, żeby zmienić muzykę, ponieważ stanowiła ona integralną część filmu. Postanowiłam, że musimy o nią zawalczyć. Skontaktowaliśmy się z publisherem zespołu, który zażądał od nas takiej sumy, że pospadaliśmy z krzeseł. Wtedy mój mąż wyszperał w internecie informację, że Antony Hegarty ma wystawę obrazów w jednej z nowojorskich galerii. Postanowiłam tam zadzwonić. Kobieta pracująca w galerii powiedziała, że nie obiecuje, że Antony się zgodzi, ale na pewno przekaże mój list. Kilka dni później otrzymałam wiadomość, że Antony chce zobaczyć film. Wysłałam link i udało się, dostaliśmy zgodę na użycie muzyki za symboliczną kwotę.

A zatem spotykające was przy okazji "Marianny" kłopoty były neutralizowane przez odruchy życzliwości?
Jest pewna przewrotność w tym, że projekt, który budził tyle wątpliwości, zdobywa teraz wiele nagród, między innymi te dla mnie najważniejsze, czyli nagrody publiczności w Krakowie, Warszawie czy Ińsku. W ogóle odnoszę wrażenie, że Polska jest krajem pełnym sprzeczności. Z jednej strony jesteśmy społeczeństwem homofobicznym, a z drugiej strony w parlamencie mieliśmy Annę Grodzką, a Robert Biedroń został wybrany na prezydenta Słupska.

Reklama

Nasza rozmowa krąży wokół transseksualizmu, ale ty wielokrotnie podkreślałaś, że nie chciałaś zrobić filmu opowiadającego tylko o tym problemie.
Rzeczywiście, był to dla mnie jedynie pretekst do opowiedzenia uniwersalnej historii o człowieku, o jego pragnieniu akceptacji i bliskości. Marianna pragnęła mieć normalne życie i być kochaną, dlatego postanowiła okłamywać siebie oraz swoją rodzinę. Łudziła się, że uda jej się "przewalczyć" poczucie własnej tożsamości. Zresztą w latach osiemdziesiątych – zgodnie z ówczesnym prawem – miała do wyboru albo leczenie elektrowstrząsami w zakładzie psychiatrycznym, albo życie w kłamstwie, i zdecydowała się na to drugie.

"Mów mi Marianna" wydaje się filmem bardzo wyrazistym i samoświadomym. Jacy twórcy ukształtowali twoje podejście do sztuki dokumentu?
Mam swoją wielką czwórkę, do której należą Marcel Łoziński, Jacek Bławut, Krzysztof Kieślowski i Kazimierz Karabasz. W ogóle lubię polskie dokumenty za to, że wykraczają poza formułę telewizyjno-reportażową i są filmami w pełnym znaczeniu tego słowa. Mnie również zależało na tym, by film "Mów mi Marianna" miał precyzyjną formę i konstrukcję, aby oglądało się go jak fabułę.

W swoim filmie wprowadzasz element fikcji w postaci sztuki teatralnej o bohaterce, którą przygotowują Jowita Budnik i Mariusz Bonaszewski. W wywiadach powtarzasz, że planujesz teraz realizację fabuły. Czy masz poczucie, że za sprawą "Marianny" dotarłaś do granic dokumentu?
Coś w tym jest. "Mów mi Marianna" nie jest obserwacyjnym zapisem życia bohaterki, lecz świadectwem naszej relacji. W trakcie pracy nad filmem zaprzyjaźniłyśmy się i do dziś jesteśmy blisko. Natomiast teraz chcę się zmierzyć z inną materią, chociaż wciąż będę korzystać z wypracowanego dotychczas warsztatu w tworzeniu historii. Nie chcę wymyślać świata od podstaw, wolę inspirować się tym, co mnie otacza. Jedna pani – z tych, co to mają opinie na temat filmów bez ich oglądania – napisała mi na Facebooku: "Z pani to nie jest żadna artystka, tylko pasożyt". Pół żartem, pół serio mogę przyznać jej rację: tak, pasożytuję na rzeczywistości!

Jesteś jednak całkiem czułym pasożytem, bo starałaś się, żeby twój film pełnił w życiu Marianny funkcję terapeutyczną.
Podstawowym problemem dokumentalisty jest odpowiedzialność za drugiego człowieka. Twórca musi być świadomy, że to, co dla nas jest materiałem na film, dla bohatera stanowi całe jego życie. To poczucie potrafi być paraliżujące, więc – choć wiedziałam, że Mariannie zależy na opowiedzeniu swojej historii i zrobieniu filmu – bardzo obawiałam się o jego przyjęcie. Gdyby okazało się, że ostateczny efekt jest dla Marianny krzywdzący, nie mogłabym spojrzeć jej w oczy. Na całe szczęście chyba nie ma się czego wstydzić.

Mów mi Marianna | Polska 2015 | reżyseria: Karolina Bielawska | dystrybucja: Solopan | czas: 75 min | w kinach od 29 stycznia