Karolina Bielawska długo musiała namawiać Mariannę do tego, by wystąpiła przed kamerą, by zgodziła się wpuścić ekipę filmową w swoje życie. Nie jest to osoba, która chce wszystkim coś udowodnić, pokazać, przeciwnie – zawsze jej największym marzeniem było to, żeby wtopić się w tłum, być taką jak inni, żyć jak inni. Będąc jeszcze mężczyzną, założyła rodzinę, doczekała się dzieci. Przyszedł jednak moment, w którym dłużej nie mogła oszukiwać siebie i bliskich. Za swoją decyzję zapłaciła bardzo wysoką cenę.
Bielawska podejmuje w "Mój mi Marianna" temat, który ciągle spotyka się w Polsce ze ścianą nietolerancji i lęków. Termin "transpłciowość" nie jest powszechnie zrozumiały, zapewne mniej niż więcej osób potrafi rozróżnić transwestytę od osoby, która zmieniła płeć. Film, który właśnie wchodzi na nasze ekrany nie jest jednak "lekcją" na temat, moralizatorskim wykładem i przestrogą przed głupotą i nienawiścią. To przede wszystkim poruszająca i ciepła, bardzo delikatna i mądra opowieść o wrażliwym człowieku, który zmaga się z olbrzymim wyzwaniem oraz o losie, który potrafi być bardzo okrutny.
Nie jest to też nudny dokument z gadającymi głowami – gdzie przed kamerą bohaterka "spowiada się" ze swojego życia, a inni dodają swoje trzy grosze. Kamera towarzyszy Mariannie w jej codziennej walce o prawną zgodę na korektę płci, pokazuje jej zainteresowania, fascynacje i marzenia, skromne i ciche życie w malutkim mieszkanku. Jej przeszłość poznajemy za pośrednictwem emocjonalnej psychodramy, zagranej przez Jowitę Budnik i Mateusza Bonaszewskiego. Nad całością unosi się muzyka Antony and The Johnsons, która po obejrzeniu filmu zgodziła się użyczyć praw za jakąś symboliczną kwotę (na oficjalne stawki ekipy nie było stać). "Mów mi Marianna" zapisuje się w pamięci jako przejmujący film, obraz, jakiego u nas na pewno brakowało.