Zbyszek Krüger wagarował, by obejrzeć jak najszybciej w kinie odrestaurowaną trylogię:
Po prostu musiałem te filmy zobaczyć tak szybko, jak się dało. Więc najpierw biegłem na "Nową nadzieję" do kina Wilda, a potem na "Imperium kontratakuje" do kina Bałtyk. Co tam szkoła, "Gwiezdne wojny" były ważniejsze!
Małgorzata Kubaś swojej 13-miesięcznej dziś córce w czasie ciąży puszczała słynny "Imperial march" Johna Williamsa. -Doradzano, by dziecko jeszcze w łonie słuchało muzyki instrumentalnej, by mogło się już wtedy oswajać z dźwiękami. Próbowałam, naprawdę próbowałam słuchać Mozarta, ale po prostu nie mogłam. Więc zaczęłam puszczać moją ukochaną ścieżkę dźwiękową ze "Star Wars". I dziś mała, słysząc ją, aż podryguje do tańca.
Marcin Wojtyński pytany o pierwszy raz z "Gwiezdnymi wojnami" wspomina:
To był szok. Z szarej, nudnej polskiej ulicy wchodziło się do kina – u mnie to było kino Relax w Warszawie, sam początek lat 80., a na film zabrał mnie starszy brat - a tam zupełnie inny świat. I nawet dla dzieciaka te wszystkie symbole: Imperium, Rebelianci, powstanie, Darth Vader były dosyć jasne. Niosły wyraźne przesłanie.
Wszyscy oni są dziś dorośli. Ustatkowali się, pracują w poważnych zawodach. Ze Zbyszka wyrósł Zbigniew, poznański
prawnik zajmujący się prawami autorskimi. Małgorzata jest ekspertką od PR i marketingu, a Marcin dyrektorem wydawniczym działu języków obcych Wydawnictwa Nowa Era. Wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, że za "Gwiezdnymi wojnami", jeżeli jest jakaś moc, to w ogromnej części marketingu. Ale wcale nie mają z tego powodu złych przeczuć. Wręcz przeciwnie, swoją fascynacją chwalą się, zarażają nią własne dzieci i nawet starają się ją wykorzystywać w zawodowym życiu. I tak naprawdę to dzięki takim jak oni upartym fanom (i ich pieniądzom) do kin właśnie po przeszło dekadzie wchodzi kolejna część gwiezdnej sagi.
A przecież kiedy w 1977 r. premierę miała część pierwsza, nikt się nie spodziewał, że odniesie sukces. Wręcz przeciwnie, szefowie wytwórni Twentieth Century Fox określali film pogardliwie mianem "western science fiction" i byli święcie przekonani, że zrobi klapę. Kto mógł wtedy przypuszczać, że cykl dorobi się już siedmiu odcinków, licznych animacji, że lawinowo ruszy sprzedaż kaset
wideo, DVD, Blu-ray, że powstaną istne tony zabawek, ubrań, książek, komiksów i gier komputerowych? I kto mógł się spodziewać, że ta "space opera" opierająca się na mieszance klasycznych motywów znanych z mitologii, chrześcijaństwa i buddyzmu będzie miała tak liczną i niezwykle oddaną armię fanów?
Bo na zdrowy rozum naprawdę trudno znaleźć powody, dla których dorośli ludzie wciąż i wciąż oglądają historię o walce Rebeliantów z Imperium.
Nie ma próbowania
Jeżeli macie już dosyć tego natrętnego, nachalnego marketingu wokół najnowszej części sagi. Jeżeli świat Gwiezdnych Wojen do was nie przemawia, bo uważacie go głównie za
proces wyłudzania pieniędzy na wszelakie gadżety dla dzieciaków. Jeżeli jest to według was, drodzy czytelnicy, tylko kolejna pop-moda, która pojawia się i znika, to pewnie macie trochę racji.
Przyznaje to nawet taki fan jak ja, który całą pierwszą trylogię obejrzał co najmniej kilkadziesiąt razy, ma w domu oryginalny plakat z 1977 r., a ten tekst pisze, stukając po klawiaturze paznokciami z namalowanym napisem "Star Wars”. Tak, to jest ogromna machina, świetnie przygotowany system reklamowy, tak zaprojektowany, by było tu i coś dla dziecka, i dla nastolatka, i dla dorosłego. I tak, cały ten gwiezdnowojenny boom to jest fenomenalna okazja do zarobienia ogromnych pieniędzy.
Ale to też jest niezwykle ciekawe zjawisko socjologiczne, w którym świadomie uczestniczą miliony naprawdę rozsądnych ludzi. Ależ ja doskonale wiem, na czym polega cały ten mechanizm. Przecież zdaję sobie sprawę, że to jest biznes, wiem, jakie sztuczki są stosowane. Ale mi to naprawdę zupełnie nie przeszkadza. Ważniejsze jest to, co stoi za tymi marketingowymi zagraniami. A stoi świetny film, z fenomenalnymi bohaterami, poczuciem humoru, uniwersalną wizją świata i efektami specjalnymi, które może i się starzeją, ale naprawdę pchnęły świat filmu o lata świetlne do przodu - przekonuje Marcin Wojtyński.
W jego biurze wita nas plakat z Yodą i słynnym cytatem: "Do. Or do not. There is no try", czyli "Rób. Albo nie rób. Nie ma próbowania". – Choćby te słowa. To jest naprawdę uniwersalne przesłanie. Albo coś robisz, albo nie. Nie ma nic pomiędzy - przekonuje jeden z dyrektorów jednego z największych wydawnictw edukacyjnych. Sam przekonał też Nową Erę, że skoro ten cykl filmów jest takimi fenomenem, to warto na jego bazie stworzyć lekcje dla szkół. Za kilka tygodni dostępne więc będą, i to za darmo dla nauczycieli, scenariusze lekcji języka polskiego, angielskiego i godziny wychowawczej dla gimnazjów i liceów. To przecież równie dobre źródło kultury jak klasyczne lektury z podstawy programowej. To, jak ukazywane jest ścieranie się dobra i zła, demokracji i tyranii, motywy walki o wolność, etos rycerski, elementy różnych klasycznych myśli filozoficznych, jest naprawdę świetnym materiałem do przerobienia z młodzieżą - opowiada Wojtyński i pokazuje całe zestawy zagadnień na lekcje oraz specjalnie przygotowywany magazyn, do którego teksty, takie jak "Dwie strony Mocy" czy "Gwiezdne Wojny jako współczesna opowieść mitologiczna", przygotowali jak najbardziej poważni historycy i literaturoznawcy.
Jak najbardziej poważnie też mecenas Krüger opowiada o Star Wars z punktu widzenia prawnika. Cytaty, skojarzenia, nawiązania do postaci z Uniwersum Gwiezdnych Wojen w działaniach marketingowych i reklamowych, to problemy, z którymi spotyka się ostatnio bardzo często, sporządzając opinie czy analizując umowy licencyjne. Widać, że zbliżała się premiera najnowszej filmu, bo liczba takich spraw zaczęła lawinowo rosnąć. Najpierw LucasFilm, a teraz Disney niezwykle skrupulatnie pilnują swoich praw do wizerunków, znaków towarowych, a nawet zwrotów związanych z Gwiezdnymi Wojnami. I tak jest niemal od samego początku - dodaje prawnik i z zaangażowaniem opowiada, jak to producent "Star Wars" George Lucas w latach 80. pozwał fundację High Frontier założoną przez Daniela O'Grahama, czyli doradcę prezydenta USA Reagana, o to, że nazwy "star wars" użyła w programie Strategic Defense Initiative, czyli obronie przeciwrakietowej krajów NATO. W jej ramach "gwiezdnymi wojnami" nazwano system antyrakiet rozmieszczonych na wyrzutniach naziemnych, mogących zestrzelić nadlatujące pociski przeciwnika z dużej odległości. To był jeden z nielicznych przypadków, gdy sąd jednak nie uznał praw Lucasa do elementów jego sagi – opowiada prawnik.
My dopilnowaliśmy wszelkich prawnych, licencyjnych formalności - zapewnia Małgorzata Kubaś, wspominając, jak "Gwiezdne wojny" przydały jej się w pracy. Niedawno zaproponowaliśmy jednemu z klientów w ramach komunikacji wewnętrznej wykorzystanie motywów ze Star Wars. Nie byłam pewna, jak zareaguje, ale okazało się, że wszędzie dziś można spotkać ludzi, którzy doskonale znają sagę, i jeżeli jej użycie budzi zaskoczenie, to tylko pozytywne - dodaje marketingowiec.
W odległej galaktyce
A rzesze tych fanów można spotkać na całym świecie, bo na gwiezdnej sadze wychowało się już kilka pokoleń. Pierwsze dorastało w samym szczycie zimnej wojny. W Stanach Zjednoczonych prezydent Ronald Reagan ogłaszał plan obrony przeciwnuklearnej, w tym samym czasie w Polsce trwał stan wojenny, a Związek Radziecki - wchodząc w język hitów Lucasa - próbował przekonywać, że to USA są, jak Imperium, synonimem zła.
To właśnie wtedy dojrzewali dzisiejsi czterdziesto- i trzydziestokilkulatkowie. Ci z Polski w świecie pokazanym w filmach George’a Lucasa znajdowali to, czego brakowało im w świecie pustych półek w sklepach. Ci z Zachodu - proste wytłumaczenie skomplikowanego świata. I to właśnie ci fani, którzy na przełomie lat 70. i 80. obejrzeli pierwszą trylogię - "Gwiezdne wojny", "Imperium kontratakuje" i "Powrót Jedi" - wciąż są trzonem nie tylko światowej, ale także polskiej społeczności gwiezdnowojennej.
Początki własnej pasji polscy fani zapamiętali jednak głównie jako wyczekiwanie i poszukiwanie. Wyczekiwanie na szczątkowe artykuły o filmowej sadze George’a Lucasa, choćby w "Świecie Młodych", i poszukiwanie najdrobniejszych informacji o filmach wszędzie, gdzie się dało. Nie było łatwo, to przecież był PRL. Za żelazną kurtynę docierało niewiele informacji, nie mówiąc już o gadżetach i nowościach związanych z uniwersum "Star Wars" - opowiada Wojtyński.
Ja najpierw o filmach czytałem i słyszałem, obejrzałem je dopiero później. W domu słuchało się radia "Głos Ameryki" i tam ciągle mówiono o tych "Gwiezdnych wojnach", i to w podwójnym kontekście: filmowym i politycznym. Mieliśmy też w domu taki miesięcznik "Ameryka", wydawany przez rząd USA, w którym natrafiłem na tekst o panoptikum Star Wars ze zdjęciami tych przeróżnych postaci, ras, robotów. To rozpalało wyobraźnię kilkunastolatka - wspomina Krüger.
Choć pierwsza część sagi, po latach nazwana "Nową nadzieją", trafiła do polskich kin niedługo po amerykańskiej premierze, a kolejne części z większym opóźnieniem (lecz wciąż w latach 80.), ich dystrybucja była skromna i tylko wybranym udało się całą pierwszą trylogię obejrzeć na dużym ekranie. Za to rozpowszechniła się dzięki kasetom wideo przegrywanym od znajomych. Ja wreszcie po raz pierwszy obejrzałem trylogię w wersji z niemieckim dubbingiem i polskim lektorem, i do tego w niewłaściwej kolejności, ale i tak było to oszałamiające przeżycie - dodaje poznański prawnik.
Ja też nie miałam szansy obejrzeć „Star Wars” po raz pierwszy w kinie. Pierwsze były kasety wideo wypożyczane gdzieś na początku lat 90. i oglądane razem z koleżankami. Ale jak już raz obejrzałam, to całkiem wsiąkłam i potem w kółko, co weekend, leciała cała trylogia albo przynajmniej pojedyncze części. Wcale mi się to nie nudziło - wspomina Małgorzata. Nie znudziło się jej do dziś, bo - jak zapewnia - i tak raz na jakiś czas odpala całą pierwszą trylogię i ogląda wszystkie części ciurkiem. Nie ma dla mnie lepszego sposobu na odpoczynek, taki powrót do dzieciństwa, na pozytywne emocje - opowiada ze śmiechem.
Co ciekawe, wspomnienia polskich fanów wcale nie odbiegają od tego, jak swoje początki ze "Star Wars" wspominają fani ze Stanów Zjednoczonych. Alex Marsh, autor bloga Bitstreams, przed kilkoma dniami w artykule "Fani kontratakują" opisywał swój pierwszy kontakt z sagą, i to w tonie bardzo podobnym: nagła fascynacja, oglądanie pierwszej części przez całe lato, raz za razem, w kinie, wybłagiwanie u rodziców pieniędzy na bilety. Według niego obecny wybuch szału na Star Wars to jednak więcej niż tylko marketing i potężne pieniądze na promocję.
To głównie efekt tego, że ci fani wreszcie mają swobodny i nieograniczony dostęp do tego, co z taką nostalgią wspominają. Do tej pory ogromną część potrzeb zapełniał, jak się to nazywa, "guerrilla restoration", czyli "partyzancka renowacja". Owszem, od lat jest spory dostęp do gadżetów, ale nie do kluczowego dla fanów elementu - czyli treści - pisze bloger. A chodzi o to, że sześć filmów (z czego ostatnie trzy nigdy nie zdobyły równie dużej popularności jak pierwsza trylogia) i ostatnio także animacje skierowane raczej do dzieci to już trochę za mało, by karmić głód fanów.
Stąd tak wiele zarówno licencjonowanych, jak i fanowskich książek, komiksów czy nawet filmików, pozwalających jakoś odpowiedzieć na potrzeby fascynatów. Tyle że to było w sam raz dla najbardziej zaangażowanej części, takiej, która nazywa się fandomem. Dla tych zwykłych podobne angażowanie się to za wiele. Za to kiedy pojawiła się informacja o tym, że jednak będzie nowa trylogia (a nawet dwie i być może kolejne filmy obok głównego nurtu), a potem zdjęcia z planu, kolejne trailery i wreszcie sam film, to masowa nostalgia wybuchła na nowo. Powraca to uczucie z dzieciństwa czy młodości, obietnica, że znowu będzie można doświadczyć czegoś magicznego, że nikt tego nie będzie mógł fanom odebrać. W końcu naprawdę mam wrażenie, że to było ledwie wczoraj, gdy pierwszy raz widziałem Hana Solo strzelającego do Greedo, choć tak naprawdę minęło już prawie 40 lat - pisze Marsh.
Moc jest silna w mojej rodzinie
Fandom socjologowie opisują już od kilku dekad. Badali beatlemanię (oczywiście od The Beatles), Otaku, czyli zwariowanych fanatyków mangi i anime, Whovian, czyli takich, których fascynuje brytyjski serial science fiction "Doctor Who". Poruszenie budził Harry Potter, "Władca Pierścieni" po kolejnych ekranizacjach prozy Tolkiena czy "Matrix". Ale jednak tylko wśród fanów „Star Wars” pojawiła się - choć możemy to potraktować żartobliwie - własna religia. W spisie powszechnym w 2011 r. w Czechach jediizm zadeklarowało ponad 15 tys. osób, a w tym roku jednemu z tureckich studentów udało się zebrać 180 tys. podpisów pod petycją, by otworzyć świątynię jedeiistyczną na kampusie Politechniki Istambulskiej. Ostatecznie się nie udało, bo tureckie prawo wymaga pod takimi petycjami 200 tys. podpisów.
Tak naprawdę pod względem zaangażowania fanom "Gwiezdnych wojen" dorównuje tylko jedna grupa: fani „Star Treka”, czyli nadawanego od lat 60. serialu i cyklu filmów o przygodach załogi statku „Enterprise”. Trekkers, jak oficjalnie się ich nazywa, także mają własne zloty, organizacje i spory przemysł zbudowany na miłości do świata "Star Treka".
Dziś o nich mniej słychać (choć przed kilkoma dniami pojawił się trailer kolejnej części filmów z tego cyklu), za to widać obrazki fandomu Star Wars, który przebrany w kostiumy od kilku dni koczuje pod kinami. Takich naprawdę zaangażowanych fanów, zorientowanych w kanonie, kolekcjonujących gadżety i jeżdżących na specjalne zgrupowania, jest oczywiście niewielka grupa. U nas najbardziej znani to Legion 501, którego członkowie sami tworzą i noszą stroje będące replikami żołnierzy filmowego Imperium. Na świecie w tej organizacji jest ponad 50 tys. osób, z czego około 60 w Polsce. Ale wcale nie dla nich "Star Wars" wracają do kin. Celem jest ogromna masa tych niezrzeszonych.
Pierwsza część sagi, co do której oczekiwania nie były wygórowane, początkowo była wyświetlana tylko w 42 kinach w USA. Dzisiejsza premiera "Przebudzenia mocy", wręcz przeciwnie, budzi ogromne nadzieje. Także te finansowe. W końcu Disney, zapowiadając produkcję sześciu nowych części "Gwiezdnych wojen", wydał na prawa do nich ponad 4 mld dol. A firma ta znana jest z tego, że - co jak co - ale zarabiać potrafi. I widać, jak bardzo zarobić się stara. Nie bez powodu premiera filmu jest tuż przed świętami Bożego Narodzenia (przemysł zabawkarsko-gadżetowy to ogromna część tego imperium), nie bez powodu kolejne trailery były wypuszczane z dokładnością szwajcarskiego zegarka - już od wielu miesięcy, ale niezbyt liczne, by fanów zachęcać, drażnić, lecz nie zdradzić za wiele.
Tim Nollen z grupy inwestycyjnej Macquarie Securities wyliczał przed kilkoma dniami na łamach "Financial Times", że na samych zabawkach, figurkach i gadżetach Disney może zarobić około 5 mld dol., dodatkowe 500 mln do 1 mld dol. z licencji za wykorzystanie motywów z "Przebudzenia mocy". Do tego dojdą jeszcze wpływy z samego filmu. Już przed premierą sprzedały się bilety za 50 mln dol., a analitycy przewidują, że weekend otwarcia zbliży się do 250 mln. A i to są wyliczenia dotyczące tylko Stanów Zjednoczonych.
– I my im ten cały biznes tak napędzamy. Nie głupio tak się dawać wykorzystywać?
Bez przesady. Bycie fanem wcale nie oznacza wpadania we wszystkie zakupowe pułapki i wydawania majątku - przekonuje Magda Kubaś.
- I nigdy nic z gadżetów pani nie kupiła?
- Oj, pewnie, że kupiłam, ale o wiele mniej, niż mogłoby się wydawać. Teraz, jak jest ich prawdziwe zatrzęsienie, to już człowiek nie ma takiej ochoty. A kiedyś tak dużo ich u nas nie było. Więc jak w jednej z sieci pojawiły się koszulki, i to damskie, to całe miasto objechałam, by dorwać taką moją wymarzoną - śmieje się kobieta. Moja córeczka też ma już pełno ubrań z motywami ze Star Wars. Ale jak długo przestrzegamy jakichś zdrowych zasad, nie ma w tym nic złego. Bo przecież to oczywiste, że jej te filmy pokażę i pewnie będzie taką samą ich fanką jak ja. Tak, wiem, tu też działam dokładnie tak, jakby sobie to producenci wymarzyli, i indoktrynuję kolejne pokolenie, ale to tak dobry twór popkultury, że nie mam wyrzutów sumienia - zapewnia.
I właśnie to "indoktrynowanie" jest dla producentów rozwiązaniem idealnym, bo zapewnia, że inwestycja będzie się zwracała jeszcze przez wiele, wiele lat.
Dla mnie i moich dzieci wspólne oglądanie "Gwiezdnych wojen" to jedna z rodzinnych tradycji. Moje dzieci mają od 6 do 14 lat, więc różnica wieku jest duża, a tu możemy naprawdę wszyscy wspólnie spędzać czas i nawet nastolatek nie ma poczucia obciachu - także w domu Wojtyńskiego bycie fanem jest przekazywane z pokolenia na pokolenie. Mecenas Krüger pokazuje na smartfonie nagrania ze swoimi sześcio- i trzyletnimi synami myjącymi zęby szczoteczkami wyglądającymi jak miecze świetlne, biegającymi w bluzeczkach z X-wingami i mającymi w pokoju na ścianie namalowane portrety z "Gwiezdnych wojen". Po prostu moc jest silna w mojej rodzinie - śmieje się.