Amerykański magazyn "National Lampoon" uznawany był niegdyś za obrazoburczy. Nie było dlań świętości. Nadgryzione banglijskie dziecko z czekolady prosto z okładki charytatywnego koncertowego albumu George'a Harrisona, Che Guevara z rozpaćkanym na nosie plackiem, Stevie Wonder w trójwymiarowych okularach – wszyscy gościli na okładkach periodyku. Ale choć przyciągały wzrok, nie tylko one zbudowały legendę założonego w 1970 roku i wydawanego przez kolejnych dwadzieścia osiem lat humorystycznego "National Lampoon". Miesięcznik wyszydzał, co się dało, publikując nie tylko satyryczną prozę, ale i paski komiksowe, podrobione reklamy, dowcipne zdjęcia (nie stroniono też od roznegliżowanych modelek) oraz dziwaczne, acz prawdziwe, doniesienia z kraju i ze świata. "National Lampoon" z czasem stało się znakiem rozpoznawczym, gwarantem jakości i niepoprawnej rozrywki.

Reklama

Magazyn radził sobie całkiem nieźle przez lata 70., aby w połowie następnej dekady popaść w finansowe tarapaty. Ostatecznie został wykupiony przez firmę medialną, którą obchodził jedynie przynoszący zyski znak towarowy, a nie sam periodyk. Toteż "National Lampoon" promowało często żenujące, napisane na kolanie komedyjki, bo po uiszczeniu odpowiedniej opłaty można było nabyć stosowny patronat.

Polski miłośnik szalonego humoru raczej nie miał okazji poczytać "National Lampoon" – logo miesięcznika jest mu chyba najbardziej znane właśnie z ekranu. I choć pierwszy film firmowany przez magazyn, wyemitowane przez HBO w 1978 roku "Disco Beaver From Outer Space", okazał się fiaskiem, mająca swoją premierę kilka miesięcy później "Menażeria" rozbiła bank. Komedia oparta na opowiadaniach publikowanych na łamach pisma zachwycała brawurą i świeżością, otwierając drzwi całemu nurtowi uniwersyteckiemu. "National Lampoon", chcąc pójść za ciosem, oddelegowała debiutującego jako scenarzysta pełnego metrażu Johna Hughesa, przyszłego geniusza kina młodzieżowego, do napisania scenariusza "Zlotu absolwentów". A w 1983 roku zapoczątkowano trylogię o perypetiach rodziny Griswoldów, która swego czasu robiła furorę w Polsce pod utożsamianym z wariackim humorem szyldem "W krzywym zwierciadle".

O Griswoldach, przeciętnej amerykańskiej rodzinie szukającej wytchnienia na zasłużonym urlopie, nakręcono więcej filmów, ale tylko trzy – "Wakacje", "Europejskie wakacje" oraz "Witaj, święty Mikołaju" – powstały na podstawie opowiadań i scenariuszy Johna Hughesa i zostały nakręcone jeszcze za życia oryginalnego magazynu. I to do tych najlepszych tradycji ma odwoływać się wchodzący właśnie do kin oficjalny sequel serii, zatytułowany przez polskiego dystrybutora "W nowym zwierciadle: Wakacje". Oficjalny, bo opowiadający o następnym pokoleniu pechowej rodzinki. Rusty jest już dorosłym facetem i ma swoje dzieci, ale los doświadczał go będzie podobnie jak niegdyś ojca, który, nadal grany przez Chevy'ego Chase'a, również pojawi się na ekranie. Film ewidentnie pomyślany jest jako otwarcie kolejnej trylogii, ale o tym, czy ten zamiar zostanie zrealizowany, zadecydują wyniki światowego box-office. Napływające z Ameryki recenzje równają "Wakacje" z ziemią.

Mimo że "Witaj, święty Mikołaju" nigdy nie osiągnęło u nas statusu "Kevina samego w domu" (do którego scenariusz również napisał John Hughes), trudno znaleźć kogoś, kto na klasyczne odcinki serii "W krzywym zwierciadle" nie zerkał choćby jednym okiem. Dlatego ma się nadzieję, że Clark Griswold i jego ferajna rozbawią nas raz jeszcze. Oby nie okazała się płonna.

Reklama

W nowym zwierciadle: Wakacje | USA 2015 | reżyseria: John Francis Daley, Jonathan M. Goldstein | dystrybucja: Warner Bros. | czas: 99 min