Danny Collins (Al Pacino) jest gwiazdorem. Mimo siedemdziesiątki na karku wciąż żyje szybko i zadaje się z nieprzyzwoicie młodymi kobietami. Pewnego dnia odkrywa jednak list napisany do niego 40 lat temu przez Johna Lennona i postanawia zmienić swoje życie. Rzuca scenę, zbyt młodą kochankę i większość używek, by zaszyć się w hotelu i zacząć pisać nowe piosenki, a także poznać nigdy niewidzianego dorosłego już syna (Bobby Cannavale).
Film Dana Fogelmana niczym nas nie zaskakuje. To naiwna opowiastka o odkupieniu, w której początkowa nienawiść syna do ojca zamienia się w miłość i głęboką przyjaźń. Pojawia się w niej również kobieta (Annette Bening), dzięki której gwiazdor zrozumie, co jest naprawdę ważne. Dużo tu sentymentalizmu, ale jest też sporo śmiechu i autentycznego wzruszenia.
"Idol" nie uderza w moralizatorstwo. Fogelman stara się raczej przedstawić człowieka z krwi i kości, nie łudząc się, że zawsze można wszystko zmienić. Ale na pewno trzeba próbować i takie jest właśnie przesłanie tego filmu.
W swoim reżyserskim debiucie scenarzysta Dan Fogelman ("Last Vegas", "Kocha, lubi, szanuje") udowodnił, że amerykańskie komedie nie muszą ogłupiać, a mogą szczerze bawić. Pokazał też, że Al Pacino, któremu energii może pozazdrościć niejeden o połowę młodszy aktor, z pewnością jeszcze nieraz nas zaskoczy.