Zapytam wprost. O czym jest twój najnowszy film zatytułowany "Wędrówka na Zachód"?
Tsai Ming-liang: Odpowiem więc krótko, na ile to możliwe. To jest film o zobaczeniu… czasu, o wyłączeniu się z pędu współczesnego życia, o zatrzymaniu się, o uważności spojrzenia, o czystym, nieuprzedzonym naszymi lub innych ludzi ocenami postrzeganiu zjawisk, o widzeniu rzeczy, takimi, jakie one są. O tym wreszcie, że większość ludzi patrzy, ale nie widzi, nie żyje świadomie. Chodzi o to, by być tu i teraz.
Pytam tak bezceremonialnie, bo ten film właściwie nie ma fabuły, nic się w nim nie dzieje. Przez 56 minut obserwujemy tybetańskiego mnicha, który w niemal niedostrzegalnym dla oka tempie przemieszcza się ruchliwymi ulicami Marsylii, w tłumie ludzi ledwie zwracających uwagę na nietypowego przechodnia…
Z tym nic nie dzianiem się i statycznością, jest jak z płótnami w muzeum. Bo ten film to taki ciąg malarskich obrazów, zatrzymań w kadrze. Możesz spojrzeć na dzieło i przejść dalej, ale możesz tez zatrzymać się przed nim dłużej. Wtedy zaczynasz nasycać go sobą, swoją wyobraźnia, wrażliwością, interpretować, odkrywać znaczenia, które mu sama nadajesz. Uruchamia się film w twoim umyśle, zaczyna się akcja. Jesteś zaskoczona, jak wiele dzieje się w takim statycznym obrazie. A wszystko za sprawa twojej aktywności.
No, ale to, co mówisz stoi w sprzeczności z czystym oglądem rzeczy o którym powiedziałeś, z nienadawaniem im znaczeń.
Tak, ale ludzie w kontakcie ze sztuka mają tendencje do jej wartościowania, oceniania, mówienia, że coś im się podoba albo nie, ze jest piękne lub brzydkie. Tak się dzieje zresztą w odniesieniu do każdego zwykłego przedmiotu, zjawiska, osoby. Dzięki temu ludzie porządkują sobie świat, nadają mu sens we własnym mniemaniu, choć to oczywiście iluzja. W przypadku "Wędrówki na Zachód" spotkałem się z opiniami widzów, którzy twierdzili, ze odnaleźli w tym filmie odniesienia do mojego wcześniejszego dzieła pt: "Bezpańskie psy". Chodziło im o statyczność scen, długie hipnotyczne – jak twierdzili jedni – a nużąco-irytujące – według innych – ujęcia. Ta powolność grającego mnicha Lee Kang-shenga i zarazem aktora z "Bezpańskich psów" jak całej serii "Walker" składającej się z 6 filmów, którego "Wędrówka za Zachód" jest ostatnim ogniwem, to trochę wynik przypadku. W trakcie przygotowań do jednego ze spektakli teatralnych poprzedzających serie "Walker", Lee doznał zawału serca i w jego rezultacie paraliżu polowy ciała. Kiedy jego stan trochę się poprawił sam zdecydował, ze weźmie udział w premierze. Jednak ze względu na wciąż dokuczliwy niedowład części ciała widowisko, zamiast dwóch godzin, trwało 3,5 godziny. I to nasunęło mi myśl, że nawet kiedy Lee musiał siedzieć, stać lub leżeć to widowisko trwało dalej z nim w bezruchu, lub ruchu minimalnym i tez było fascynujące.
Jednak ta powolność, kontemplacyjność to także wynik buddyjskiego myślenia o czasie, pustce, przestrzeni, ruchu. Czy mógłbyś jako buddysta to rozwinąć?
Czas jest kolejnością, która porządkuje następujące po sobie zmiany. To wielka, potężna siła. Gdyby człowiekowi odebrać czas, to by go nie było, bo jego życie na ziemi od urodzin do śmierci to chwila tak krótka, że niezauważalna z perspektywy wieczności. Zwykle nie jesteśmy w stanie tych zmian zaobserwować, bo konfrontujemy się tylko z jakimś wycinkiem czasu. Dopiero kiedy odrzucimy istnienie swojego "ja", pozbędziemy się poglądów na rzeczy i zdarzenia to poczujemy, że czas ma ciągłość, że skupia w sobie przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Doświadczamy wtedy pustki, ale ona nie jest brakiem. Jest świadomością, jest byciem tu i teraz. Mnich w "Wędrówce na Zachód" koncentruje się na swoim oddechu ruchu ciała, kontakcie stóp z ziemią, jednak to nie znaczy, że nie dostrzega otoczenia. Przeciwnie – widzi więcej, wnikliwiej, uważniej. Nie ma planu swojej wędrówki. Nie kalkuluje, co zdarzy się za chwilę, ani nie rozmyśla nad tym, co go spotkało 10 minut temu. Nie wie, jak zareaguje na jakieś niespodziewane wydarzenie. Jest czystą kartką, pozbawioną swojego ego. Osiąga w ten sposób rodzaj oświecenia i zdolność widzenia rzeczy jakimi są. To jest także rodzaj buntu wobec mechaniczności naszego życia, automatyzmu naszych reakcji, przeciekania życia przez palce, zaśmiecania umysłu i koncentrowania uwagi na rzeczach nieistotnych.
W filmie jest taka wizualnie wysmakowana scena, w której mnich schodzi do podziemia a słońce prześwietla jego pomarańczowe szaty, tworząc za nim czerwona poświatę. To znak, że osiągnął oświecenie?
Tak. On jakby naznacza przestrzeń swoim światłem. Doznał tego stanu widzenia rzeczy w sposób najczystszy i najprostszy. Ze wszystkich obserwujących go ludzi jedyna mała dziewczynka, która w jednej ze scen zatrzymała się na widok mnicha doświadczyła przez moment podobnego oglądu świata. Za mnichem podąża i próbuje go naśladować mężczyzna o pooranej zmarszczkami twarzy, którego gra Denis Lavant. Jednak w jego ruchach widać zniecierpliwienie połączone z irytacja. On nie tyle szuka oświecenia, ile raczej odkupienia swoich win. Pewnie za chwilę mnie o to zapytasz, a wiec uprzedzę od razu, że inspiracja do tego filmu była podróż jaka w VII wieku podjął pewien chiński mnich o imieniu Xuanzang, który pokonał na pieszo drogę z Chin do Indii Jedwabnym Szlakiem, a wiec na Zachód, skąd przywiózł pogłębioną wiedze buddyjska. Bardzo mi zaimponował swoim uporem, wytrzymałością, siła woli, determinacją. W filmie chodzi też o wędrówkę na Zachód ale w znaczeniu Europy i Stanów Zjednoczonych i oczywiście nie jest to pielgrzymka do źródeł buddyzmu ale przeciwnie. Jest to zanurzanie się w rejony z ta filozofia życia niewiele mające wspólnego, lecz właśnie ze względu na zderzenie kultur bardzo intrygujące.
No właśnie. Jesteś częstym bywalcem europejskich festiwali. Wcześniej rozmawialiśmy w Wenecji , gdzie promowałeś "Bezpańskie psy", a w Berlinie w związku z "Wędrówką na Zachód". Nie czujesz się już w Europie outsiderem?
Ciągle jednak trochę tak, ale to nie znaczy, że kiedy przebywam w miejscu, w którym nie rozmawia się po chińsku to jestem kompletnie zagubiony. Kocham filmowców europejskich tworzących swoje najlepsze filmy w latach 60-tych i 70-tych: Antonioniego za zwrócenie uwagi obiektywu kamery na nieprzyjazne człowiekowi przestrzenie miejskie, Fassbindera za odważne eksplorowanie seksualności bohaterów i szokowanie niemieckiego burżuja. No, i twojego rodaka Krzysztofa Kieślowskiego. Cenie go za to, że unikał w swoich filmach jednoznacznych deklaracji, przesłań, nikogo nie osądzał, nie moralizował. Cieszę się, że ciągle jestem zapraszany na europejskie festiwale, że w tym obiegu istnieję. Bycie outsiderem daje poczucie wolności. Jestem w stanie znaleźć w każdym obcym środowisku swoją własną drogę i miejsce.
Może to dlatego, że wciąż jesteś pod prąd? Festiwale europejskie lubią niepokornych. Poza tym ze swoją koncepcją slow dobrze wpisujesz się w alternatywny trend kina wobec obfitującej w hollywoodzkie mega produkcje oferty mainstreamu w 2015 roku.
Ja nie robię niczego po to, by być w alternatywie. Moja kariera od zawsze była nietypowa. Nie jestem reżyserem, który zaczyna od filmów krótkich, potem przechodzi do fabuł, następnie próbuje eksperymentować, a wreszcie trafia do mainstreamu. Ja ciągle się od niego oddalam. Nawet jeśli moje filmy były zapraszane do Berlina, Cannes czy Wenecji i zdobywały nagrody to na ogół nie przekładało się na ich popularność w Azji. Tutaj ciągle sam sprzedaje bilety wśród studentów, by jak najwięcej osób przyszło na seans. Globalizacja i ofensywa kina komercyjnego i hollywoodzkiego jest nie do pokonania. O tę publiczność, która przychodzi do kin na filmy autorskie trzeba bardzo dbać, a młodzież edukować. Niestety polityka repertuarowa multipleksów traktuje kino jako towar, produkt i nie szanuje praw garstki widzów, których nie interesują widowiskowe hity.
Już po "Bezpańskich psach" mówiło się ze kończysz z robieniem filmów. Zaskoczyłeś jednak swoich fanów "Wędrówką na Zachód". Coraz częściej realizujesz krótkie filmy i instalacje wideo w galeriach, muzeach. To twoja nowa odsłona?
(śmiech!) Chyba tak. Jestem coraz starszy, mam problemy ze zdrowiem i odczuwam coraz większe zmęczenie związane z szukaniem budżetów, producentów, realizacja filmu, potem postprodukcją, wreszcie wielomiesięczną promocją itd. Żeby zrobić film muszę mieć trzy rzeczy: pieniądze, wolność i Lee Kang-shenga. W moim przypadku te dwa pierwsze warunki nie są niemożliwe do spełnienia, dopóki ludzie w Europie chcą oglądać moje filmy, ale – mimo iż są tutaj tradycje promowania kina niekomercyjnego – jest coraz trudniej się utrzymać. Właściwie "Wędrówka za Zachód" to film, w którym poczułem się najbardziej wolny, ale także dzieło o skromniejszym budżecie. To co robię w galeriach także daje mi taka swobodę tworzenia. Inaczej nie chcę i nie potrafię.