Trucizny, szubienice, żyletki, katany do seppuku. "Sklep dla samobójców" oferuje wszystko, co potrzebne, aby pożegnać się ze światem. I gwarantuje skuteczność. Za każdym nabywcą właściciel posyła dzieci, aby sprawdziły, czy klient stał się denatem.
Musicalowym "Sklepem dla samobójców" debiutuje w kinie animowanym ceniony francuski reżyser Patrice Leconte. Twórca nominowanej do Oscara "Śmieszności" odtwarza nastrój miasta czasów kryzysu. Jego szarość, stagnację, zniechęcenie. Ekran pełen jest ludzi samotnych i opuszczonych. Zmęczonych dźwiganiem do pracy wciąż tej samej teczki i bezsensownym przedzieraniem się przez pustkę rytuałów codzienności. W ekranowej metropolii samobójstwo na własną rękę jest zakazane. Tytułowy przybytek to jedyna nadzieja na przerwanie pasma cierpień. Ale właśnie w smutnej rodzinie prowadzącej smutny sklep urodzi się dziwne dziecko. Uśmiechnięte. Podejrzanie szczęśliwe.
– W trudnych czasach rolą artystów jest poszukiwanie nadziei. Wskazywanie rzeczy, dla których warto zagryźć zęby i trwać – mówi mi Patrice Leconte. 66-letni artysta z przyprószonymi siwizną włosami, w delikatnych okularach i pomarańczowym swetrze, nie przestaje się śmiać. Dotąd portretował w swoich filmach ludzi nękanych przez psychiczne choroby, poranionych, przytłoczonych rzeczywistością. Grały u niego gwiazdy kina francuskiego – Fanny Ardant, Sandrine Bonnaire, Daniel Auteuil. Teraz, kręcąc "Sklep dla samobójcow", sięgnął po technikę animacji.
– "Sklep dla samobójców" jest lekką historią, która rozgrywa się mrocznej rzeczywistości – tłumaczy. – Nie mogłem zrobić z niej filmu aktorskiego. Byłby zbyt przytłaczający, posępny i jednowymiarowy. Zabiłby radość, którą przecież chciałem tchnąć w widza.
Podobną drogą idzie ostatnio coraz więcej twórców. Animacja pozwala wziąć rzeczywistość filmu w nawias, wyostrzyć ją, przedstawić z większą dozą wyobraźni. Odziera obraz z dosłowności, stawiając przed widzem krzywe zwierciadło, w którym może się przejrzeć. Dlatego coraz częściej wychodzi z niszy, w której tkwiły wybitne dzieła polskiej szkoły, braci Quay czy autorów francuskich.
Rozliczenie z sobą
Jeszcze kilkanaście lat temu wejście na ekrany kin "Zbrodni i kary" Piotra Dumały było precedensem. Dzisiaj na całym świecie nieaktorskie pełnometrażowe filmy trafiają do konkursów wielkich festiwali, zdobywają prestiżowe nagrody, walcząc z tradycyjnymi tytułami, mają regularną dystrybucję. A ich twórcy szybko dołączają do panteonu gwiazd reżyserii. Jesteśmy znudzeni publicystyką i doraźnością. W czasach, w których coraz uważniej przyglądamy się psychice człowieka, docenia się autorów, którzy potrafią zrezygnować z realizmu na rzecz pokazania uczuć, emocji, stanów wewnętrznych. Nie bez powodu triumfy na światowych festiwalach odnosiło ostatnio dwoje artystów, którzy bardzo osobiste historie opowiedzieli przy pomocy rysunku.
– Nie byłbym w stanie zrobić tego filmu inaczej – mówił mi Ari Folman o swoim "Walcu z Baszirem", nominowanym do Oscara w kategorii najlepszego filmu nieanglojęzycznego. – To bardzo osobista wypowiedź, której korzenie tkwią w mojej biografii. Poruszam się po obszarach podświadomości, po tym, co w ludzkiej psychice wyparte i stłumione. Zależało mi na absolutnej wolności twórczej. Pragnąłem, by obraz odbijał moje widzenie świata, moje sny, moje mgliste wspomnienia z armii.
Na festiwalu w Cannes "Walc z Baszirem" pokazywany był w głównym konkursie, na równi z wszystkimi innymi propozycjami. W rysowanych kadrach reżyser opowiedział o autentycznych wydarzeniach. Odkrył, że niemal nic nie pamięta z pierwszej wojny w Libanie, w której brał udział jako żołnierz. I zrozumiał, że chcąc żyć dalej, musi się z tamtym czasem rozliczyć. Zaczął szukać dawnych towarzyszy broni, układać jak puzzle skrawki wspomnień i zasłyszanych historii. Dzięki animacji udało mu się odtworzyć mechanizmy działania pamięci i proces przypominania. W filmie mieszają się współczesne rozmowy, obrazy, które zostały twórcy pod powiekami, nocne koszmary. Sceny z wojny stają coraz dokładniejsze i coraz mocniej uderzają. Zarówno widza, jak i samego Folmana.
– Mam wrażenie, że zrobiłem dla animacji to, co Art Spiegelman dla komiksu, "rysując" Holocaust – twierdzi reżyser. – Pokazałem, że może służyć do poważnego opowiadania o świecie, poruszania drażliwych tematów, rozliczania się z historią.
Rysując świat dzieciństwa
Świat własnego dzieciństwa zrekonstruowała na ekranie także Marjane Satrapi. Artystka komiksowa i reżyserka pochodzi z Iranu. Jako dziecko obserwowała upadek szacha, rewolucję, narodziny reżimu Chomeiniego. Jej rodzina należała do dawnej arystokracji. I właśnie o tym świecie opowiedziała w zrealizowanym razem z Vincentem Parronnaud "Persepolis".
Zanim zdecydowała się na realizację pełnometrażowej animacji, Satrapi dostawała propozycje z USA. Jeden z producentów chciał, żeby zrobiła film z Jennifer Lopez i Bradem Pittem w rolach jej rodziców, inny podsuwał pomysł tasiemca telewizyjnego. Autorka jednak miała własną wizję.
– Gdybym nakręciła "Perspeolis" z aktorami, to byłaby kolejna smętna historia o trudnym życiu na Bliskim Wschodzie – mówiła. – Namalowanie jej było moją ucieczką od banału. Myślę, że dzięki tej konwencji stała się uniwersalna.
W filmie reżyserka odtwarza nie tylko system, lecz także dojrzewanie dziewczyny, odkrywanie siebie, fascynację muzyką pop. Dzięki rysunkowi różne wymiary rzeczywistości tworzą spójną całość, której łącznikiem są emocje. Trudno się dziwić, że po tę samą technikę autorka sięgnęła w drugim filmie – również zrobionym z Parronaud – "Kurczaku ze śliwkami". Po raz kolejny szukała dla niego inspiracji w rodzinnym Iranie i odwoływała się do perskich legend. – Tam nikt nie zastanawia się, co wydarzyło się w rzeczywistości – twierdziła. – Sny, marzenia, wyobrażenia są prawdziwe, bo w nie wierzymy, decydują o naszym zachowaniu. Animacja dobrze oddaje to przeplatanie się snu i jawy.
Rysunek pozwala na umowność, niedopowiedzenie. Tak jak w "Drodze na drugą stronę". Anca Damian portretuje mężczyznę, który umarł wycieńczony po proteście głodowym w krakowskim areszcie. Odarty z dosłowności obraz staje się uniwersalnym portretem człowieka osamotnionego, nikomu niepotrzebnego. W "Chico i Ricie" Javiera Mariscala, Fernando Trueby i Tono Errando subtelna kreska pozwala lepiej wybrzmieć dźwiękom jazzu i swingu z lat czterdziestych. W "Metropii" sprawia, że przedstawiony świat staje się jeszcze bardziej klaustrofobiczny, uderza szarością, sprawia wrażenie, jakby był szkicowany w starym notatniku.
Coraz częściej animacja staje się również elementem aktorskich filmów. W nowym "Kongresie" Folmana, obraz zmienia się na rysowany, kiedy tylko bohaterka przenosi się do fantasmagorycznej krainy tytułowego kongresu (opracowanego na podstawie powieści Lema). W "Sali samobójców" Jana Komasy animacja wprowadza w życie bohaterów w wirtualnym świecie. I nawet w powstańczym "Mieście" tego samego reżysera miały pojawić się wstawki animowane, kiedy na rzeczywistość wojny reżyser patrzył oczami chłopca, a w rzeczywistość wkracza jego wyobrażenia.
Patrice Leconte również pozwala sobie na fantazję, pokazuje choćby duchy ulatujące z wisielców. Odwołuje się do stylu Tima Burtona. Animacja tworzy dystans, dzięki któremu kicz zamienia się w przejmującą opowieść. We wspaniałym "Trio z Belleville" Sylvain Chomet naszkicował odżywający po wojnie, ale wciąż pełen biedy i okrucieństwa Paryż. Jego kreskówkowe obrazy nędzy uderzały, bo nie były dosłowne. Podobnie dzieje się z surrealną metropolią Leconte'a. W kinie, podczas seansu, "Sklep dla samobójców" trochę przeraża, trochę bawi. Ale między mrugnięciami okiem kryje się prawdziwa atmosfera współczesnego miasta. Nienazwany moloch staje się realny. Wystarczy wyjść z kina i rozejrzeć wokół siebie.
SKLEP DLA SAMOBÓJCÓW | Francja, Kanada, Belgia 2012 | reżyseria: Patrice Leconte | dystrybucja: M2 Films | czas: 79 min