O tytułach, które wyreżyserował pomiędzy tymi dwoma filmami, nie mówiło się wiele, co wcale nie znaczy, że były złe. Boyle jest dobrym rzemieślnikiem, szczególarzem. Wydaje się, że sukces tylko niektórych z jego produkcji wynika z tego, że rzadko trafia na właściwy temat.
Lubię miejsca, gdzie jest energia
Przed rozpoczęciem pracy nad "Slumdogiem" nigdy wcześniej nie był w Indiach. Znał je tylko z opowieści ojca, który jako żołnierz stacjonował tam w czasie II wojny."Nawet nie miałem ochoty czytać tego scenariusza" - przyznaje. '"Zrobiłem to tylko z jednego powodu: napisał go Simon Beaufoy, autor <Goło i wesoło>" - dodaje. Już po 15 stronach nie mógł się oderwać, scenariusz "Slumdoga" to gatunkowy melanż dramatu, komedii i kina akcji, który zawsze był konikiem Boyle’a. "Czy kręcę w Szkocji, Tajlandii czy Indiach, zawsze skupiam się na miejscach, gdzie jest energia: na ulicy, w biednych dzielnicach, tam, gdzie osiadają outsiderzy. Ale nie lituję się nad moimi bohaterami. Scenariusz <Slumdoga> zainteresował mnie, bo pokazuje uliczników, którzy chcą użyć teleturnieju jako windy, która uniesie ich wyżej w hierarchii społecznej" - deklaruje.
Do Indii pojechał pięć miesięcy przed rozpoczęciem zdjęć. Sam na miejscu szukał lokalizacji i odtwórców głównych ról. "Moim priorytetem był realizm. Dlatego nie mogłem zgodzić się na kręcenie w sztucznych dekoracjach czy w studiu. Postawiłem kamerę w takich miejscach, które zaskoczyły nawet pracujących z nami hinduskich techników" - opowiada. By móc się łatwiej przemieszczać, porzucił kamerę 35 mm i zastąpił ją cyfrową. Nie zawsze było bezpiecznie. Boyle wspomina, że któregoś dnia zawędrowali z ekipą w miejsce, w którym nie widziano białego człowieka od pięciu lat. Na widok filmowców autochtoni ruszyli z pięściami, skandując: "Bush! Bush!".
Nie łatwiej było z aktorami. Filmowcy szybko zorientowali się, że dzieci z wyższych kast, mówiące płynnie po angielsku, sztucznie zachowują się w slumsowym otoczeniu i nie mogą zagrać małych włóczęgów. Trzeba było znaleźć naturszczyków z nizin. Zresztą kłopot był nie tylko z dziećmi. Wszyscy przesłuchiwani do roli 18-letniego Jamala - głównego bohatera - bollywoodzcy aktorzy grali zgodnie z obowiązującym tam bohaterskim stylem, który kompletnie nie pasował do koncepcji "Slumdoga". "Za namową córki zatrudniłem mieszkającego w Anglii Hindusa, którego ona wypatrzyła w serialu" - mówił Boyle.
Z Anthonym Dod Mantle - operatorem, z którym pracował wcześniej przy "28 dni później" - ustalił, że efekt wizualny filmu ma być odwrotny od tego, co zaproponował Wes Anderson w "Pociągu do Darjeeling". "Żadnych estetycznych zachwytów, bo widz poczuje, że bohater nie jest stąd. Tubylec nie dostrzega otaczającego go piękna Indii, to potrafi tylko turysta" - wyjaśnia Boyle.
Być jak Stanley Kubrick
Boyle jawi się jako reżyser poszukujący, choć może jest tylko zgrabnie lawirującym graczem znającym się na swoim fachu. Na szerokie wody wypłynął przecież anarchistycznym hymnem o heroinie "Trainspotting", ale potem pytany, jak czuje się w roli filmowego rockandrollowca, odpowiadał: "W moim życiu nigdy nie było żadnych ekscesów. Bycie gwiazdą rocka to nie dla takiego typka jak ja. Jestem zbyt nieśmiały i dobrze wychowany, żeby np. zdemolować pokój hotelowy."
Urodzony w Manchesterze Boyle wywodzi się z katolickiej irlandzkiej rodziny robotniczej. "Dorastałem w religijnym środowisku" - wspomina. "Niewiele brakowało, żebym wstąpił do zakonu, nie żartuję. Przy tego typu edukacji człowiek wciąż dźwiga na barkach poczucie winy. Gdy <Trainspotting> odniósł sukces, nie potrafiłem tego docenić. Wciąż miałem ten katolicki kompleks: to niemożliwe, nie zasługuję na to. Pewnego dnia ludzie odkryją, że jestem oszustem."
Konserwatywne wykształcenie nie wykluczało jednak buntu. "Punk był dla mnie nie tylko muzyką. Do dziś moim muzycznym punktem odniesienia pozostają The Clash z ich gitarowymi riffami i politycznymi hasłami. Pochodzę z północnej Anglii, widziałem wiele zamykanych fabryk i ludzi złamanych przez system. Z tego brał się alkoholizm, narkotyki. The Clash dawali tej grupie nadzieję, nigdy się nie wywyższali. Wypuszczali podwójne, potrójne płyty w cenie pojedynczej. Takie gesty robią wrażenie" - mówi Boyle.
Po "Trainspotting" porównywano go do Quentina Tarantino, jednak Brytyjczyk nie należy do grona samorodnych talentów. W latach 80. był związany z Royal Court Theatre jako dyrektor artystyczny. Przeszedł szkołę zawodu w telewizji, gdzie reżyserował m.in. serialowe przygody inspektora Morse’a. "Chcę spróbować wszystkich gatunków, jak robił to Stanley Kubrick" - deklaruje. Rzeczywiście, spróbował prawie wszystkiego: komedii romantycznej ("Życie mniej zwyczajne"), filmu familijnego ("Milionerzy"), horroru ("28 dni później") i science ficton ("W stronę słońca"). Zaczął kryminałem"Płytki grób", historią trójki przyjaciół dzielących mieszkanie, których nowy współlokator umiera, zostawiając po sobie walizkę pieniędzy. By nie stracić forsy skrupulatny księgowy, porządna lekarka i sfrustrowany dziennikarz postanawiają pozbyć się zwłok na własną rękę.
Techno dało mi siłę
Wszystkie filmy Boyle’a można oglądać jako społeczną panoramę, do czego sam reżyser chętnie namawia. "Wnioski płynące z <Trainspotting> są okrutne: postaci takie jak Renton albo Spud to ludzie zagubieni. Szukają swojego miejsca w społeczeństwie. Nie zgadzają się dorosnąć" - opowiada Boyle. "Wolą zostać wśród przyjaciół i narkotyzować się, niż skonfrontować ze światem pracy, który tak czy inaczej ich wykluczy. Kino brytyjskie nie może zaprzeczać, że w latach 90. taka generacja istniała. Najgorsze, że od tamtej pory niewiele się zmieniło."
Sprzeciw wobec społecznego porządku prowadzi w filmach Boyle’a często do wystawienia negatywnej noty takim kategoriom jak zaufanie i przyjaźń. "Co byś zrobił, gdybyś dowiedział się, że nie możesz ufać swoim przyjaciołom?" - mówi w pierwszej scenie "Płytkiego grobu" jeden z bohaterów. Postać z "Trainspottingu" okrada swoich kumpli ćpunów, a prezenter telewizyjny ze "Slumdog" wzywa policję, by aresztowała chłopca, który wygrywa za dużą sumę w teleturnieju.
Z każdego z jego filmów zostaje w pamięci muzyka. "Powróciłem do muzyki, gdy kiedyś przez przypadek trafiłem wieczorem do jednego z klubów, gdzie gra się acid house w Manchesterze. Panowała tam szalona atmosfera. Ludzie uśmiechali się, wszyscy unosili ręce, brali ecstasy. Uwielbiałem patrzeć na ich wspólny taniec" - mówi. "W tym czasie trzaskałem seriale dla telewizji. Techno dało mi siłę, której mi brakowało, by zająć się kinem. Powiedziałem sobie: to jest to, moje prywatne aspiracje są wreszcie zgodne z aspiracjami epoki. W techno jest poczucie wspólnoty. Zespoły takie jako KLF czy Underworld podjęły problem tam, gdzie zostawiło go The Clash. Uwielbiałem filmować sceny swoistej komunii, jakiej byłem świadkiem w klubach."
"Gdy zainteresowałem się kinem, zwróciłem się w stronę reżyserów amerykańskich zajmujących się problemem przemocy" - tłumaczy swoje filmowe korzenie."Moimi faworytami byli Martin Scorsese i Francis Ford Coppola. Teatr pociągał mnie z powodu pięknych tekstów, ale dopiero <Taksówkarz> i <Czas apokalipsy> uświadomiły mi, czym chcę zajmować się w życiu. Uwielbiam, gdy w kinie ktoś mną wstrząsa, artystów, którzy przedstawiają punkt widzenia wywodzący się z ulicy."
Ciekawe, czy kolejna ulica lub narkotykowa melina do sfilmowania trafią mu się dopiero za 10 lat.