Dlatego Hancock (Will Smith) nie ma zbyt dobrej prasy. Nienawidzą go nie tylko wsadzani przez niego za kratki przestępcy, ale i porządni obywatele, których mienie i zdrowie wystawiane bywa na szwank podczas brawurowych interwencji sarkastycznego herosa, co to potrafi przy okazji zelżyć każdego, kto wejdzie mu w drogę.

Reklama

Wpływ na jego fatalny image oraz średnio przemyślane działania ma z pewnością to, że Hancock pozostaje pod nieustannym wpływem. Butelka bourbona jest jego najbliższym towarzyszem, jedynym przyjacielem i celem w życiu. Wiedzie życie kloszarda i bliżej mu do społecznego wyrzutka, niż ucieleśnienia amerykańskiego mitu niosącego pokój i sprawiedliwość. Tak się sprawy mają, dopóki Hancock na swojej drodze nie spotka pozytywnego szaleńca, który chciałby zmienić świat na lepsze - specjalisty od PR-u Raya (Jason Bateman). Ten, wbrew oporowi swojej pięknej żony Mary (Charlize Theron), która żywi do niewydarzonego superbohatera bliżej nieuzasadnioną antypatię, postanawia wyprowadzić Hancocka z otchłani wódy na czyste wody bezinteresownego heroizmu. A przy okazji nadać marce "Hancock" nowe, pozytywne konotacje.

Co będzie dalej, nie trudno się domyślić: wewnętrzna przemiana bohatera i związane z nią perturbacje oraz tych kilka małych zaskoczeń, których każdy się spodziewa po tego typu fabule. Właściwie tutaj kończy się wszystko, co w "Hancocku" zabawne, fajne i świeże, a zaczyna nieznośny hollywoodzki schemat, łopatologia i patos w dawkach zdolnych zabić nawet nadczłowieka. O ile pierwsza połowa filmu pełna jest prześmiesznych sytuacji i bon motów, to druga obfituje w łzawe monologi i niepotrzebnie celebrowane, przydługie sekwencje, w których bohater cierpi (albo myśli - trudno się zorientować na pierwszy rzut oka). Choć to wysoce niepedagogiczne, o wiele bardziej do gustu przypadł nam superbohater naprany i politycznie niepoprawny, niż jego domyta, ulizana i przykrojona wedle schematu wersja. W tej pierwszej odsłonie był znacznie bardziej... no cóż - ludzki.

Superbohater z problemami natury osobistej czy psychicznej nie jest co prawda pomysłem zupełnie oryginalnym. Kryzys superbohaterstwa, to temat podjęty przez amerykańskich twórców komiksowych jeszcze w latach 80. Komiksy takie jak "Powrót Mrocznego Rycerza" Franka Millera, a zwłaszcza "Strażnicy" Alana Moore’a wyznaczyły zupełnie nową drogę opowiadania historii o herosach w obcisłych wdziankach i przyczyniły się do zdecydowanego "uczłowieczenia" superbohatera jako takiego. Notabene zarówno superludzki Batman (choć na nie na podstawie Millerowskiego scenariusza), jak i borykający się z rozmaitymi kłopotami Strażnicy trafią niebawem na kinowe ekrany: "Mrocznego Rycerza" w reżyserii Christophera Nolana zobaczymy jeszcze podczas tych wakacji, na "Strażników" Zacka Snydera przyjdzie nam poczekać do przyszłego roku.

Słowem "Hancock" wykorzystuje atrakcyjny trop, ale zatrzymuje się w pół drogi, nie wnosząc niczego nowego do opowieści o superherosach i nękających ich demonach, bo zbyt gładko prześlizguje się po temacie. Z pewnością w żaden sposób nie poszerza granic popularnego gatunku. Ot, jeszcze jeden film akcji, z niezbyt przekonującą fabułą, za to z niezłymi efektami specjalnymi. Tyle że widzowie zaczynają domagać się czegoś więcej niż efektownych strzelanek. A już superbohaterom stawia się zadania na miarę ich supermożliwości. Większe niż obalenie paru flaszek whiskey.