Ten film wygląda jak rozwinięcie reklamy Coca-Coli. Tej, w której sędziwy pensjonariusz domu spokojnej starości po spróbowaniu reklamowanego nektaru zapragnął przed śmiercią zakosztować wszystkiego, na co dotąd nie starczyło mu czasu albo odwagi. Robi sobie tatuaż, skacze z trampoliny, figluje z dwiema apetycznymi bliźniaczkami, jeździ motocyklem, gania się z bykami… "Choć goni nas czas" opowiada kropka w kropkę identyczną historyjkę, tyle że bez coli. Oto w szpitalnej sali spotykają się dwaj niemłodzi panowie: ekscentryczny milioner i czarnoskóry mechanik samochodowy. Obaj są chorzy na raka i obu lekarze dają najwyżej rok życia. No i zanim odejdą, postanawiają spełnić niezrealizowane marzenia. Repertuar pragnień mają przy tym dość podobny do staruszka z reklamy, choć stać ich właściwie na wszystko, bo milioner na fantazje własne i kumpla kasy nie szczędzi. Zaczyna się od skoku ze spadochronem, potem jest wyścig sportowymi mustangami, wyprawa do Francji, wizyta pod egipskimi piramidami, Chiny, Hongkong, Nepal u stóp Himalajów… Miejsca zmieniają się jak w kalejdoskopie, kolejne punkty są wykreślane z listy, ale dość szybko przestajemy się niestety zastanawiać, czemu to wszystko służy. Bo weteran amerykańskiej "myślącej" komedii Rob Reiner rozciągając reklamową anegdotę do pełnometrażowego rozmiaru, również na poziomie przesłania pozostaje reklamowo dosłowny. Gonitwa za marzeniami sprowadza się więc po pierwsze do oswajania śmierci wypartej ze świadomości współczesnej kultury, a po drugie do podważania stereotypowego wizerunku starości postrzeganej przez tę kulturę jako kłopotliwe tabu.

Reklama

Na całe szczęście Reiner obsadził w głównych rolach duet aktorski, który ze stereotypów i frazesów potrafił coś jednak wykrzesać. I to mimo tego, że Jack Nicholson, jak zwykle ostatnio, co chwila wychodzi z roli ogrywając wizerunek satyra ściągniętego na plan prosto z meczu Los Angeles Lakers. I mimo że Morgan Freeman wygłaszając oracje o sensie życia jakby nie do końca zapomniał o tym, że już dwukrotnie zdarzyło mu się zagrać Boga. A jednak obaj tak doskonale się w swych manieryzmach neutralizują, robią sobie nawzajem takie tło, że ogląda się ich z niemal takim samym podziwem jak parę tetryków wszech czasów: Jacka Lemmona i Waltera Mattheau. Zwłaszcza w bardzo dobrych scenach początkowych, gdy z pomocą błyskotliwych, ciętych dialogów i nonszalancko aranżowanych scenek rodzajowych celnie osadzają swe postacie na pozycjach beztroskiego króla życia i filozofa z poczuciem niespełnienia. Najpierw mistrzowsko rozgrywają kontrasty, po czym je z wdziękiem unieważniają, ale niestety niewiele więcej w środkowej partii filmu mają już do zagrania. Budzą się dopiero w końcówce godzącej tradycyjne wartości z kontestacją ich melodramatycznego dyktatu. Niby robi się ckliwie, niby finał dyktują sentymentalne klisze, ale Nicholson z Freemanem potrafią to wszystko uwiarygodnić, obronić nawet najbardziej karkołomne przemiany swych bohaterów. I to wyłącznie dzięki nim film Reinera, choć denerwująco niedorobiony, jest jednak czymś więcej niż telewizyjną reklamówką luksusowej wyprawy dookoła świata.

Choć goni nas czas (THE BUCKET LIST)

USA 2007; Reżyseria: Rob Reiner; Obsada: Jack Nicholson, Morgan Freeman, Sean Hayes, Beverly Todd, Rob Morrow; Dystrybucja: Warner; Czas: 98 min

Premiera: 28 marca

Reklama