Z nałogowego podrywacza Warrena Beatty zrobiła pani porządnego ojca rodziny. Ma pani tak cudowny wpływ także na innych mężczyzn?

Annette Bening: Po 16 latach małżeństwa śmiem wątpić w to, że kobieta może cokolwiek zmienić w mężczyźnie. Poza tym jak strasznie to brzmi: zmieniać kogoś. Nie uczyniłabym tego żadnemu człowiekowi. Nawet mężczyźnie!

Na dwa lata zniknęła pani z ekranów. Aktorzy unikają takich przerw w pracy z obawy, że publiczność o nich zapomni.

Miałam szczęście zagrać w kilku filmach, z których jestem szczególnie dumna. Jeżeli więc nigdy już w niczym nie zagram, jakoś to przeżyję. Choć akurat teraz są w produkcji cztery obrazy, w których miałam swój udział... Nie są specjalnie komercyjne, bo takich propozycji nie dostaję zbyt wiele. Wielkie studia nie chciałyby ich finansować, bo nie widzą we mnie maszynki do zarabiania pieniędzy. Poza tym jestem dość wybredna - równe ważne jak dobra rola jest dla mnie to, gdzie i kiedy odbywają się zdjęcia do samego filmu. Mam przecież dom i dzieci. Czasem zastanawiam się, jak by to było ich nie mieć i robić wszystko, na co się w danej chwili ochotę. Ale dzieci zawsze były moim marzeniem, wiele się przy nich nauczyłam i nigdy nie żałowałam, że muszę do nich dostosować swoją karierę.

Jest pani matką z twardymi zasadami czy raczej w typie "życie pełne jest niespodzianek"?

Zdecydowanie tą z zasadami.

I nie złamie ich pani nawet dla kosmicznie wysokiej gaży?

Reklama

To nie tak. Dla mnie gra w filmie to obnażanie się - przeżywanie danej sytuacji tak, jakby przydarzyła się ona mnie samej. Al Pacino powiedział kiedyś, że aktorstwo to nie umiejętnośc zakładania maski, ale jej zdejmowania. Nie wystarczy być ekshibicjonistą, trzeba jeszcze umieć sprzedać daną historię. Dobra kreacja aktorska jest jak katharsis. Oczyszczającą, jak dobry płacz. Kiedy byłam mała, marzyłam, żeby być jak Julie Andrews. Aktorstwo nie kojarzyło mi się wtedy z blichtrem, sławą czy wielkimi pieniędzmi, ale staniem na scenie i odgrywaniem jej partii.

Więc to Julie Andrews zmieniła pani życie...

Ona, Ingrid Bargman i Liv Ullman. Nigdy nie miała okazji poznać osobiście żadnej z nich, ale gdy byłam nastolatką uważałam je za genialne aktorki, czytałam książki ich i o nich. Kiedyś znalazłam wywiad z Ullman, w kórym opowiadała, za co tak bardzo kocha kamerę. Nigdy wcześniej nie postrzegałam aktorstwa w taki sposób... Teraz sama czuję dreszcz emocji, kiedy staję z kamerą oko w oko, kiedy potrafi ona uchwycić coś, czego normalnie nigdy byśmy nie zauważyli. Moja miłość do teatru wzięła się stąd, że spędzałam tam długie godziny, wsłuchując się w głosy aktorów. Była to dla mnie podstawa grania. Z czasem zrozumiałam, że jednak nie w tym rzecz. Ważne jest to, co zapamiętuje oko kamery.

To oko zapamiętuje również każdą, nawet najmniejszą, zmarszczkę na twarzy. Czy starzenie się jest dla pani trudne?

Jest nieuniknione. Z drugiej strony nigdy nie traktowałam aktorstwa jako zawodu wyłącznie dla młodych. Może dlatego, że dość często mam okazję widziec siebie na ekranie, nie zauważam aż tak bardzo postępujących zmian. Sądzę, że Michelle Pfeifer czy inne aktorki, u których uroda zawsze była jednym ze znaków rozpoznawczych, mają trudniejszy orzech do zgryzienia. Ludzie czasem oczekują od nich cudów. Ja zawsze chciałam wyglądać tak jak wyglądam. Na tyle lat, ile mam. I oby to się nie zmieniło aż do bardzo późnej starości.