Co pan wiedział o Ianie Curtisie, zanim został pan wybrany do tej roli?

Sam Riley: Wiedziałem, że popełnił samobójstwo, gdy był bardzo młody. Znałem piosenki "Transmission” i "Love Will Tear Us Apart”, ale Joy Division nigdy nie był moim ulubionym zespołem, jednym z tych, których kupowałem wszystkie albumy. Trudno mi było wejść w tę muzykę, wydawała się już odległa. Ale gdy zobaczyłem zapisy ich koncertów, przekonałem się, jak elektryzującą postacią był Curtis, zmieniłem też zdanie na temat muzyki.

Reklama

Jak udało się panu przekonać Antona Corbijna, reżysera "Control”, że jest pan idealny do tej roli?

Nie wiem, czy w ogóle to zrobiłem. Anton miał tak wyrazistą koncepcję, że chciał obsadzić kogoś mało znanego, kto mu się podporządkuje. A z wieloma znanymi aktorami rozmawiał, bo zależało mu na wzmożeniu zainteresowania mediów filmem.

Curtis zmarł w 1980 roku, tym samym, w którym pan się urodził. Czy jego legenda krążyła w pana pokoleniu? Jak pan budował rolę?

Reklama

Udało się, bo zanim zostałem aktorem, występowałem jako muzyk, zresztą nadal to robię. Mój zespół 10000 Things, w którym śpiewam i piszę piosenki, zaczynał prawie w tym samym czasie jak inne grupy z Leeds - Kaiser Chiefs czy The Cribs. Podpisaliśmy kontrakt z dużą wytwórnią i trzy lata spędziliśmy, jeżdżąc po Anglii, więc doskonale rozumiem stres związany z byciem w trasie koncertowej.

Czy kiedykolwiek podczas tournée czuł się pan tak zmęczony jak Ian Curtis?

Reklama

Bardzo dobrze się bawiliśmy i jak każdy nastolatek w wieku 18 lat przeżywałem kryzys, czułem się zagubiony. Ale nigdy nie myślałem o tym, by zrobić to, co on.

Jak określiłby pan swoje teksty w porównaniu z tymi, które śpiewało Joy Division?

Moje są nudne, surowe, bez jakiegokolwiek humoru. Gdzie im do tych pisanych przez Curtisa? Choć miałem dobre wzorce, postanowiłem zająć się muzyką, gdy usłyszałem The Beatles. Zawsze dobrze się czułem w centrum zainteresowania. Zresztą jeśli chcesz zostać wokalistą rockowym, musisz być trochę arogancki, pragnąć popularności. Choć niektórych to przerasta, tak jak Curtisa.

A jak pan trafił do filmu?

Poszedłem na przesłuchanie do filmu "24 Hour Party People” o muzycznej scenie Manchesteru lat 70. i 80. Myślałem o roli Stephena Morrisa, bębniarza Joy Division, ale nie umiałem grać na perkusji. Dzień wcześniej uczestniczyłem w bójce w Leeds, miałem siniaka pod okiem i plaster na łokciu. Reżyser uznał, że wyglądam bardziej jak Mark E. Smith, wokalista The Fall, który zawsze miał mnóstwo blizn. Pojawiam się tam tylko przez dwie minuty. "Control” to tak naprawdę mój pierwszy film, wcześniej pracowałem w barach i w sklepie. Nagle wstawanie rano i pójście do pracy stało się przyjemnością. Każdego dnia bałem się, że coś się wydarzy i film nigdy nie zostanie skończony...

Czy dziś działa w Anglii muzyczny underground, do którego kiedyś należał Joy Division i inne grupy z Manchesteru?

Nie ma żadnego undergroundu, bo wszystko jest dostępne na serwisie MySpace. Internet wszystko zmienił... Zresztą dziś pojęcie mainstreamu, muzyki popowej bardzo się rozszerzyło, obejmuje zarówno Coldplay czy Keane, ale też ich przeciwieństwa, takie jak Arctic Monkeys czy Babyshambles. I wszyscy nieźle sobie radzą. Chociaż w publicznym radiu nie usłyszy się "Fuck Forever” o drugiej po południu...

Czy pracując nad "Control”, spotkał się pan z muzykami, którzy po rozpadzie Joy Division założyli New Order, albo z Debbie Curtis, wdową po Ianie?

Tydzień przed wejściem na plan pojechaliśmy do Liverpoolu, by zobaczyć koncert New Order, potem się spotkaliśmy. Są naturalni, mają duże poczucie humoru. Debbie poznałem podczas zdjęć, to przemiła, bardzo spokojna kobieta.

Jak zareagowała, gdy zobaczyła pana ucharakteryzowanego na Iana Curtisa?

Czułem się zażenowany, zwłaszcza gdy przyglądała się, jak kręciliśmy scenę z Samanthą, gdy mówię, że już jej nie kocham. A wszystko dzieje się na ulicy, przed drzwiami ich prawdziwego domu...

Podczas kręcenia filmu zrozumiał pan, dlaczego Curtis popełnił samobójstwo?

Nie było mu pisane życie, o jakim marzył. Chciał być dobrym mężem i ojcem, ale jednocześnie imponowały mu takie świry jak David Bowie czy Iggy Pop. W ciągu ostatnich trzech dni odwiedził bliskich. Pojechał zobaczyć się z rodzicami, błagał Debbie, żeby się z nim nie rozwodziła. Był bardzo nieszczęśliwy.