To dwa różne oblicza filmu grozy. Niemal klasyczny monster movie i brutalny survival horror, oparty na niezwykle popularnej serii gier komputerowych. W bezpośrednim starciu zdecydowanie wygrywa produkcja koreańska, ale i "Resident Evil: Zagłada" znajdzie swoich zwolenników.

Reklama

W kinie grozy od dawna nie powiedziano niczego nowego, a kolejne filmy są w zasadzie mniej lub bardziej udanymi wariacjami na tematy dawno przez X Muzę wyeksploatowane. Nie inaczej jest w przypadku "Potwora" - świadomego nawiązania do kultowego cyklu filmów o Godzilli. Podobnie jak japoński gigant tytułowe monstrum jest efektem bezmyślnych działań człowieka. A konkretnie amerykańskiego patologa wojskowego, który nakazuje wylanie do kanałów stu butelek przeterminowanego formaldehydu (scena ta została zresztą zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami - w 2000 roku stacjonujący w Seulu amerykańscy żołnierze wylewali formaldehyd prosto do kanalizacji).

Na efekty nie trzeba czekać długo: zabójczy mutant zrodzony na skutek zatrucia rzeki wkrótce zaczyna terroryzować miasto. Akcja filmu nie koncentruje się jednak na zniszczeniach dokonywanych przez potwora, ale na przeżyciach rodziny, która podczas pierwszego ataku potwora straciła córeczkę.

Mimo dość poważnych wątków w filmie Bong Joon-ho przeważa dość lekki ton. W przeciwieństwie chociażby do wspomnianego "Godzilli" "Potwór" nie jest ostrzeżeniem, ale raczej makabryczną satyrą na współczesność. Zyskał też miano antyamerykańskiego (ze względu na narodowość sprawców tragedii), choć twórca bronił się przed tego typu interpretacją. "To nie jest film antyamerykański - mówił w jednym z wywiadów. - Jednak z pewnością to swego rodzaju metafora i komentarz na temat polityki Stanów Zjednoczonych".

Mimo tłumaczeń reżysera "Potwór" jako jeden z nielicznych filmów z Korei Południowej zyskał uznanie komunistycznego rządu północnych sąsiadów. Pomogło pewnie także to, że Bong Joon-ho równie mocno, co Amerykanów, atakuje rząd w Seulu, któremu biurokracja i obojętność nie pozwalają na przeprowadzenie porządnie zorganizowanej akcji ratunkowej.

Obsypany nagrodami (przyznawanymi nie tylko na festiwalach filmów fantastycznych) obraz Bong Joon-ho zyskał już status kultowego. Kultowy z pewnością za to nie będzie "Resident Evil: Zagłada". Trzecia odsłona serii o złowieszczej korporacji Umbrella eksperymentującej na ludziach przeznaczona jest bowiem wyłącznie dla najbardziej zagorzałych fanów grającej główną rolę Milli Jovovich i filmów o zombi. Najciekawsza w "Zagładzie" jest postapokaliptyczna wizja świata zniszczonego przez wirus zmieniający ludzi w żywe trupy. Zabawne są też nawiązania do klasyki kina grozy: próba udomowienia i przywrócenia świadomości zombi to wyraźny ukłon w stronę "Dnia żywych trupów" George’a Romero, zaś atakujące bohaterów stada ptaków od razu przywodzą na myśl klasyk Alfreda Hitchocka. Ptaki-zombi to jednak jedyna nowość, jaką zaserwowali widzom twórcy "Resident Evil". Reszta jest, niestety, powtarzaniem mocno już zużytych klisz.

Swoją drogą ciekawe, że w obu filmach zagrożenie płynie z niewłaściwego podejścia do nauki. Tragedię w "Potworze" wywołują chemikalia, w "Resident Evil" zaś eksperymenty żądnej władzy korporacji. Najwyraźniej od czasów "Frankensteina" najskuteczniej straszą widzów (czytelników) kolejne pokolenia szalonych naukowców.


"The Host - Potwór", reż. Bong Joon-ho, dystr. Blink/Gutek Film
"Resident Evil: Zagłada", reż. Russell Mulcahy, dystr. UIP