Na festiwalu w Karlowych Warach był pan gościem sekcji "Six Close Encounters". Sześciu reżyserów zostało poproszonych o wskazanie jednego filmu, który z jakichś względów jest dla nich ważny. Pan wybrał "Opowieści Hoffmanna" Michaela Powella i Emerica Pressburgera – ponad dwugodzinną operę filmową z 1951 roku.
George A. Romero: Wszyscy spodziewali się czegoś innego, prawda?
Nie chciał pan pokazać jakiegoś kultowego filmu o zombie?
To byłoby zbyt banalne. Nie mogłem też wybrać obrazu ze swojego repertuaru, więc kilka naprawdę doskonałych propozycji odpadło na wstępie. A na poważnie... Dlaczego "Opowieści Hoffmanna"? Jest wiele powodów, wymienię dwa najważniejsze: ten film sprawił, że zapragnąłem zostać filmowcem.
Przepraszam, że przerwę, w 1951 roku – kiedy film miał premierę – skończył pan jedenaście lat.
To wiek, w którym można już świadomie o czymś marzyć lub może raczej świadomie definiować to, czym jest przyszłość i jakie są jej części składowe, czyli praca, rodzina, pasja etc. Nie było takich słów jak kariera, pieniądze nie były ważne. Do dzisiaj wydaje mi się zresztą niedorzeczne to, że pieniądze są nam do czegokolwiek potrzebne. To dość frustrujące, że inni mają ich za dużo, a są tacy, którym brakuje na podstawowe życiowe potrzeby. Nie jestem wyznawcą komunizmu, ale źle to rozwiązano, źle wymyślono.
A drugi powód, dla którego wybrał pan "Opowieści Hoffmanna"?
Wraz z Martinem Scorsese zajęliśmy się kilka lat temu organizacją prac nad odnowieniem tej wielkiej produkcji. Chcieliśmy odrestaurować i zremasterować kino, które obaj kochamy. Specjaliści głowili się nad korekcją barwną, ubytkami dźwiękowymi itd. Na koniec uznaliśmy, że warto zapisać efekt na nośniku cyfrowym, by w tej odświeżonej wersji film służył nowym pokoleniom. Może na kimś dziś zrobi podobne wrażenie jak na mnie dekady temu? Choć nie, świat – w tym świat kina – mocno się zmienił. Nie mam złudzeń, ale bez względu na wszystko uważam, że takie produkcje jak "Opowieści Hoffmanna" warto próbować ocalić od zapomnienia.
Założę się, że ma pan mnóstwo tytułów, do których uwielbia pan wracać.
Pewnie bym wszystkich mocno zadziwił swoimi wyborami, niewiele tu horrorów. Jeśli już zbiera mi się na powroty do przeszłości, to sięgam zwykle po filmy z okresu dzieciństwa i młodości. Jestem nieco rozczarowany tym, co dzisiaj proponują kino i telewizja, ale proszę nie traktować mnie jak autorytetu w tym względzie. Nigdy nim nie byłem. Być może stałem się po prostu starym zgredem i taki jest jeden z wymiarów starości.
Zapoczątkował pan coś, co do dzisiaj stanowi wyzwanie dla filmowców. Po zombie sięgają reżyserzy pod każdą szerokością geograficzną, to wciąż powracający temat.
Tyle że dzisiejsze zombie czy filmy o nich nie mają nic wspólnego z tym, o co mi chodziło. Przeczytałem gdzieś niedawno, że zombie stały się ikoną popkultury. To niedorzeczność! Zajechano ten temat dla rozrywki, tylko i wyłącznie dla rozrywki. I żeby to jeszcze była dobra rozrywka. "The Walking Dead" to nudna opera mydlana. To, co obecnie proponuje kino w temacie zombie, jest smutne i irytujące.
Czym dla pana są zombie?
Dzisiaj nie pokusiłbym się o to, by realizować film o takiej tematyce. Dajmy światu odpocząć od żywych trupów. A dla mnie – w czasach, kiedy byłem czynny zawodowo – stanowiły zawsze punkt wyjścia do tworzenia satyry na społeczeństwo lub aktualny stan rzeczy. Sformułowanie "żywe trupy" bardzo pasowało do określonych warstw czy grup społecznych i my z premedytacją odwoływaliśmy się do aspektów rzeczywistości, które nas wkurzały, smuciły, zastanawiały. Zombie to często byliśmy my sami, nasze rodziny, bliscy. To był nasz wentyl bezpieczeństwa, wyraz niezgody. Dziś film ma kosztować 200 mln dol. i jest robiony po to, by zarobił drugie tyle.
To może trzeba im wszystkim pokazać, jak powinno to wyglądać. Pracuje pan nad czymś?
Obecnie nie i nie zanosi się. Nie mam takich potrzeb z różnych względów. Jest we mnie pokusa zrobienia może jeszcze dwóch filmów, ale jak powiedziałem, trzeba dać ludziom odetchnąć. Pewnie nieprędko odsapną, po współczesnym świecie chodzi wystarczająco dużo zombie, moim zdaniem nikt nie potrzebuje nowych.
Ponoć pracuje pan nad komiksem?
Tak, dla Marvela. Będzie się nazywać "Empire of the Dead". Spisuję też wspomnienia. Może warto zaznaczyć, że nie będzie to jedna i ta sama publikacja.
Opisze pan kulisy powstawania pańskich horrorów?
Na pewno, bo kino to było całe moje życie albo niemal całe. Jedno bez drugiego nie istniało, więc te wspominki będą mocno skoncentrowane na filmie... Nie wiem, czy na kulisach powstawania moich produkcji. Nie sądzę, by kogokolwiek to interesowało, tym bardziej że dzisiaj założenia filmowców są inne niż 50 lat temu. Nie mówię, że to źle, po prostu nie wiem, czy moje zamierzchłe wypiski stanowiłyby jeszcze jakąś wartość.
Kokieteria?
Nie, ja chyba nigdy nie miałem żadnych rad dla młodych filmowców. Deprymowało mnie to, że miałbym dzielić się swoimi opiniami, wiedzą i spostrzeżeniami. Kogo miałoby to obchodzić? Oceniałem po sobie, przecież każdy filmowiec buduje swój świat, swoje uniwersum i wie o nim najwięcej. To, co sprawdza się u mnie, niekoniecznie sprawdzi się u kogoś innego. Jedyne, co mam do przekazania, to to, że trzeba wierzyć w siebie, w swoje wizje i wrażliwość.
Nawet jeśli sami sobie wydajemy się naiwni lub prostolinijni?
Nie szkodzi. O ile pozostajemy w zgodzie ze sobą, nasze kino się obroni. Pierwszy film kosztował mnie około 200 dol. Śmiem twierdzić, że to było najlepiej wydane 200 dol. w historii kina. Nigdy potem nie byłem tak podekscytowany jak wtedy. We własnym mniemaniu byłem królem życia. Świata. Wszechświata! Ten przykład doskonale według mnie obrazuje, czym są lub nie są pieniądze – dewaluuje ich wartość: symboliczną i realną. To my im nadajemy znaczenie, nigdy odwrotnie. Całe życie pracowałem nad tym, by nie miały władzy nade mną. Trzeba żyć pasją, tym, co się kocha. Nawet jeśli to "coś" powłóczy nogami, śmierdzi, ma ubranie w strzępach i wyjedzone pół czaszki... Po latach mogę powiedzieć, że kochałem kino i ono kochało mnie. Nie sposób tego wycenić, więc nie sposób mi tego odebrać.