"Listy do M." to pierwszy polski film na święta. Nie bał się pan, że to może się nie udać?

Maciej Stuhr: Zawsze jest takie niebezpieczeństwo, a patrząc na historię polskich komedii romantycznych, ryzyko jest większe niż w przypadku innych gatunków. Większość z tych filmów, które oglądałem, cierpi z dwóch powodów: jako komedie są zdecydowane za mało śmieszne, a jako romantyczne niewiarygodnie przekazują uczucia bohaterów. Scenariusz "Listów do M." wyróżniał się spośród tych, które dostawałem. Dawał szansę na zgrabne opowiedzenie tej historii. Przygotowując się do roli, postanowiłem skupić się tylko na tym, aby ludzie uwierzyli w to, że tych dwoje mogło się spotkać i coś do siebie poczuć. Tylko tyle i aż tyle.

Reklama

Pańskim partnerem w filmie jest chłopiec wcielający się w rolę pańskiego syna. Jak wyglądała praca z dzieckiem?

Mieliśmy na castingu dwóch chłopców, ale z Jakubem Jankiewiczem szybko się porozumieliśmy. Ten drugi chłopiec także zagrał, ale trochę mniejszą rolę. Kuba to żywe srebro. Trzymam kciuki za jego karierę.

W "Listach do M." grają same gwiazdy. Dla filmu to duża wartość...

Sam do końca nie wiedziałem, kto dokładnie zagra. To wszystko były dla mnie bardzo miłe wiadomości. Im lepsze towarzystwo, tym lepiej się pracuje i zwiększają się szanse na to, że projekt odniesie sukces. Ale trzeba się też pilnować, żeby za bardzo nie odstawać, zwłaszcza w tył.

Teraz ten film będzie towarzyszył kolejnym pokoleniom Polaków w każde święta...

Reklama

Mitja Okorn, reżyser "Listów...", powiedział mi, że chce zrobić film, który będzie co roku puszczany na święta w telewizji. Ten argument absolutnie mnie przekonał. Wiem, że nie jest łatwo zrobić film, który telewizje będą chciały puszczać na święta, i który ludzie będą chcieli oglądać w tak niezwykły czas.

Jak ocenia pan efekt tej pracy?

Myślę, że wstydu nie ma. Wzruszałem się i śmiałem na zmianę. Ten film jest bardzo skutecznie zrobiony. Pomijając już nawet scenariusz i aktorstwo, "Listy do M." są dobrze zrealizowane pod względem technicznym. W odpowiednich miejscach są zbliżenia, w odpowiednim czasie wchodzi muzyka. Można zarzucić nam, że ten film nie jest odkrywczy, ale z drugiej strony, wydaje mi się, że w Polsce rzadko udaje się zrobić kino gatunkowe. Zrealizowanie takiego filmu świadczy o profesjonalizmie, którym Mitja się wykazał.



Ale praca do łatwych nie należała...

Tak. Cztery noce spędziliśmy w centrum handlowym, co było bardzo urocze. Ale oczywiście skłamałbym, gdybym powiedział, że to był najcięższy film, w którym zagrałem. Poza tym, w związku z ilością wątków, praca była podzielona na wielu aktorów. Kłopoty pojawiły się tylko ze śniegiem, który musieliśmy dorabiać różnymi sztuczkami.

Przejdźmy to pańskiego bohatera. W "Listach do M." jest pan dziennikarzem radiowym...

W tej roli przypomniałem sobie o swoich początkach w Radiu Kraków i przy okazji zgodziłem się na przygodę z Radiem Zet. Całą jesień spędzę na antenie czytając co rano "Listy do M.".

Jakie listy wysyłają do pana słuchacze?

Na początku nie mieliśmy za dużo listów, więc czytałem te, które kiedyś dostałem. Później ludzie sami zaczęli słać zwariowane listy. Nawet Kuba Wojewódzki wystosował do mnie pytanie na łamach "Polityki"(śmiech).

Dziennikarstwo jednak towarzyszy też panu na poważnie...

Tak. Piszę dla "Zwierciadła". Pisanie czegokolwiek jest moim ukrytym marzeniem. Gdybym miał trochę więcej talentu w tę stronę i nie ciągnęłoby mnie tak do aktorstwa, to być może mógłbym się tym zajmować w życiu. Takie małe formy, jak felietony, czy piosenki, które teraz napisałem do nowego spektaklu Krzysztofa Materny, czasem sprawiają mi więcej satysfakcji, niż role, które zagrałem.

A nagrody są dla pana źródłem satysfakcji? Niedawno otrzymał pan Wiktora 2010 w kategorii "Osobowość telewizyjna"...

Ta nagroda dała mi dużo do myślenia. Być może Kapituła zebrała moje doświadczenia z kilku ostatnich lat. Gdy spojrzałem w wstecz i zastanowiłem się, ile zrobiłem dla telewizji w 2010 roku, doliczyłem się tylko dwóch projektów. Bardzo mnie to cieszy, ponieważ okazało się, że nie tylko ilość się liczy...



A za panem już wiele innych rzeczy...

To był dla mnie wyjątkowy rok. Cały poprzedni sezon miałem bardzo intensywny teatralnie. Czułem, że muszę trochę odpocząć. To zaowocowało tym wszystkim, czym teraz się zajmuję. Przygotowuję także wieczór z Kabaretem Starszych Panów. Narodowy Bank Polski wydaje w tym roku monetę z wizerunkiem Kabaretu Starszych Panów i zostałem poproszony, żeby okrasić to wydarzenie częścią artystyczną. Przygotowujemy przedstawienie oparte nie tylko na piosenkach Kabaretu Starszych Panów.

Kiedy będzie można je zobaczyć?

W grudniu w Teatrze Dramatycznym. Zagramy to tylko raz, ale wszystko zarejestrują kamery i mam nadzieję, że telewidzom spodoba się nasz prezent na święta.

Teatr telewizji powraca. "Boska" z główną rolą Krystyny Jandy, której pan partneruje, była pierwszym, od 50 lat, spektaklem pokazywanym na żywo w telewizji. 24 października oglądało was na żywo ok. trzy miliony widzów. Jak pan to wspomina?

To duża odpowiedzialność. Na szczęście wszystko się udało, a Telewizja Polska stanęła na wysokości zadania. Myślę, że "Boska" była świetnym początkiem powrotu teatru telewizji na żywo.

Media

Pański bohater w "Boskiej" jest pianistą. Kreować postać i grać na fortepianie równocześnie, to chyba nie jest prosta sprawa...

Skończyłem I stopień szkoły muzycznej i w tym przypadku umiejętność gry na fortepianie ewidentnie mi się przydała. Bardzo tęsknię za graniem, więc ten spektakl jest dla mnie wyjątkowy także pod tym względem. Ale szkoła muzyczna przydaje mi się nie tylko w "Boskiej", ponieważ w aktorstwie (zwłaszcza w komedii i w kabarecie) tak jak i muzyce, bardzo ważne jest poczucie rytmu. Poza tym na scenie ważna jest też podzielność uwagi, którą można szlifować w szkole muzycznej.

Krystyna Janda przyznała się po spektaklu, że zaliczyła jedną "wpadkę". Jak pan się czuje w takich "kryzysowych" momentach? Trzy miliony przed telewizorami, w studiu Telewizji Polskiej pełna sala widzów...

Nie wyobrażam sobie zagrać tak spektaklu premierowego. "Boską" gramy już od czterech lat i różne wpadki już przerobiliśmy. Zawsze trochę skacze adrenalina, ale bardzo to lubię. Wtedy się ożywiam, bo wiemy, jak odnaleźć się w takiej sytuacji.

Maciej Stuhr studiował psychologię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Dopiero w 1999 roku rozpoczął studia na Wydziale Aktorskim PWST w Krakowie. Debiutował w "Dekalogu" Krzysztofa Kieślowskiego w 1988 roku. Potem już w 1997 roku zagrał w "Historiach miłosnych" w reżyserii swojego ojca. Od 2008 jest członkiem zespołu Nowego Teatru w Warszawie. Wspólnie z żoną Samantą wychowują córkę Matyldę. Ma 36 lat.

"Listy do M." od 10 listopada w kinach.

Media