Jak doszło do tego, że zaangażował się pan w animowaną produkcję?
Gary Oldman: Zapytano mnie: "Czy chciałbyś użyczyć głosu w naszym filmie", a ja odpowiedziałem: "Owszem, chciałbym". Przysłali więc scenariusz, który podrzuciłem swojemu agentowi do przeczytania. Po kilku dniach zapytałem go: "Cóż tam mi proponują?", a on mówi: "Nie zgadniesz, czarny charakter". Ja na to: "Niemożliwe, mnie?".
Ma pan dwóch synów, chodzi pan z nimi do kina?
W pewnym momencie prawie przestaliśmy chodzić, bo znaczna część filmów, teoretycznie przeznaczonych dla dzieci, zaczęła promować cynicznych bohaterów i brutalne zachowania. Mój syn, który ma teraz 14 lat, sam ogłosił bunt przeciwko tak zwanemu kinu dla dzieci i młodzieży. Któregoś dnia siedzieliśmy przed telewizorem, dochodziła zaledwie szósta po południu, a telewizja wyemitowała spot reklamowy filmu wprowadzanego bez ograniczeń wiekowych. Mój syn patrzył w ekran z niedowierzaniem i powiedział: "Przecież to odrażające i straszne". To prawda, tamten film wyglądał jak horror z dużą ilością krwi i innych obrzydliwych wydzielin. Żeby to jeszcze czemuś służyło, ale to był film zwyczajnie epatujący ohydą. Zaczęliśmy więc bojkotować część premier filmów dla dzieci. Kino dla młodej widowni powinno być odtrutką na paskudny świat, który dzieci i tak chłoną z internetu, od kolegów ze szkoły czy z telewizji. Takie filmy jak "Kung Fu Panda" czy "Toy Story" to przyjemne kino familijne. Ale nie mam pojęcia, kto pozwala dystrybutorom stawiać w jednym rzędzie z nimi tony chłamu, które przetaczają się przez nasze kina.
Zaangażował się więc pan w "Kung Fu Pandę 2" jako odtrutkę na brutalne i bezsensowne kino dla młodych widzów. Poczucie misji pomaga aktorowi w pracy?
Och! To była jedna z najbardziej frustrujących przygód aktorskich! Proszę nie wierzyć tym, którzy opowiadają, jak miło spędzili czas w studiu, nagrywając głos do kreskówki. To bardzo ciężka praca, wymagająca wielkiej kreatywności. Do metody, pomysłu na rolę, dochodzi się znacznie dłużej niż w zwyczajnym filmie. Mnie po pierwszych nagraniach wydawało się, że jestem tak beznadziejny, że już do mnie nie oddzwonią i po cichu znajdą innego aktora na moje miejsce. Dawałem z siebie wszystko, grałem najlepiej, jak umiałem, i wtedy włączał się głos z reżyserki: „Gary, czy pamiętasz, że twoja postać właśnie stoi na szczycie stumetrowej wieży, w tle trwa zacięta walka, a potem dołożymy do tego muzykę?”. No i zaczynałem od nowa, i od nowa, i od nowa... Kiedy pracujesz nad filmem fabularnym i bierzesz udział w większości dni zdjęciowych, masz bardzo jasny obraz, jaki może być efekt końcowy twoich starań. Przy animacji do samej premiery nie wiesz, w czym bierzesz udział. Sytuację aktora pogarsza jeszcze to, że przerwy między nagraniami są bardzo długie. Kiedy zdążysz zapomnieć, że brałeś udział w filmie, jego producenci dzwonią zaprosić cię na kolejną sesję nagraniową. Mnie poproszono o dogrywkę po ponad roku od nagrania. Zdążyłem w międzyczasie zrobić dwa filmy. Kiedy usłyszałem w słuchawce prośbę o przyjechanie do DreamWorks, w pierwszym odruchu zapytałem: "Po kung fu co?".
Kino jest dziś inne niż w czasach, kiedy pan debiutował. Coraz większy nacisk kładzie się na efekty, coraz mniejszy na historię. Lubi pan to technologiczne szaleństwo ostatnich kilku lat?
3D nie robi na mnie specjalnego wrażenia. Co więcej, nie robi też specjalnego wrażenia na dzieciach. Wszyscy producenci wmawiają nam, że nie rozumiemy nowych technologii, bo jesteśmy za starzy. Tymczasem młode pokolenie też ich nie rozumie. Na nagrania materiałów promocyjnych do "Kung Fu Pandy" przyprowadziłem swojego syna Charliego. Kiedy padło pytanie o 3D, odwróciłem się do niego i porosiłem, by powiedział, co dzieci sądzą o trójwymiarowych filmach. "Nie przepadam za nimi" – odpowiedział. Uważam, że wciskanie 3D gdziekolwiek się da, jest niedorzeczne. Miejsce tej technologii jest w filmach typu "Jackass" – ich publiczność musi wyć z zachwytu, kiedy wszystkie ekskrementy pokazywane na ekranie lecą w ich stronę: wielkie i trójwymiarowe.
Rzadko słyszy się, by aktorzy krytykowali otwarcie nowe technologie.
Nie odrzucam ról dlatego, że film ma być w 3D – jestem w "Pandzie", zrobiłem jeden film motion capture – "Opowieść wigilijną" Roberta Zemeckisa. Nie powiem, że to mój ulubiony sposób pracy, przeciwnie, motion capture wyjątkowo mi nie pasuje – zabierają aktorowi kostium, makijaż, wszystkie atrybuty, dzięki którym stawał się postacią. Ale nie zmierzam do tego, by narzekać swój na los. Owszem, biorę role w filmach robionych nowymi technologiami, bo jestem aktorem i chcę pracować. Ale już jako widz mam pełne prawo ignorować takie kino i to właśnie robię.
Jednak już na los aktora, obsadzanego ciągle w roli złoczyńców, trochę pan narzeka.
Ależ ja narzekam na to, że tylko te role ludzie pamiętają. Pytanie: "Jak to było grać kolejnego złoczyńcę?", pada podczas każdego wywiadu ze mną! Proszę przyznać, że to jakaś międzynarodowa zmowa dziennikarzy! Otóż tym razem przygotowałem się na ewentualność takiego pytania, policzyłem sobie wszystkie swoje role i wyszło mi, że zagrałem więcej dobrych facetów niż czarnych charakterów. Proszę bardzo, dam przykłady filmów: "Sid i Nancy", "Pick Up Your Ears", "Rosencrantz i Guildenstern nie żyją", "Niczyje dziecko". Jim Gordon z "Batmana" też nie jest złym człowiekiem ani Syriusz Black z "Harry’ego Pottera". Właśnie skończyłem film "Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg" według Johna Le Carre, gdzie nie jestem czarnym charakterem. Czemu więc wszyscy pamiętają mnie tylko ze sceny z połykaniem tej cholernej pigułki w "Leonie zawodowcu"?
Wspomniał pan "Harry’ego Pottera" – przywiązał się pan emocjonalnie do tej serii? Szkoda panu, że to już koniec?
Szkoda, ale na pewno nie jest mi tak bardzo przykro jak Davidowi Yatesowi (reżyser czterech ostatnich filmów o Potterze – red.), bo już nigdy nikt nie pozwoli mu pracować tak powoli.
Potter był powodem, by wracać do rodzinnej Anglii...
Właśnie stamtąd wróciłem. "Empire" przyznał mi nagrodę za całokształt twórczości – wie pani, jedną z tych nagród typu "pamiętacie, że jeszcze nie umarłem?".