"Do szpiku kości" przejmuje chłodem – jak udało się osiągnąć ten efekt środkami operatorskimi?
Michael McDonough: Po pierwsze w poszukiwaniu inspiracji razem z Debrą Granik oglądaliśmy filmy: dokument "American Meth" (2008), sensacje "Harlan County, USA" (1976) i "McCabe i pani Miller" (1971), ale też "Fortepian" (1993) i "Flandrię" (2006) Bruno Dumonta. Podglądaliśmy w tych obrazach kolor, kompozycję, oświetlenie, bo wydawało nam się, że są najbardziej zbliżone klimatem do tego, co sami chcemy opowiedzieć.
Bazowaliśmy też na własnych materiałach – zdjęciach i wideo, które zrealizowaliśmy podczas blisko trzyletnich poszukiwań odpowiedniej lokalizacji do zdjęć. Przemierzyliśmy pieszo wyżynę Ozark w celach dokumentacji. Tamtejsza pogoda spłatała nam małego figla – większość dni zdjęciowych okazała się jasna, słoneczna i przyjemna, co zmusiło nas do kreatywnego wykorzystania narzędzi operatorskich, takich jak odpowiednie filtry, zagęszczacze obrazu czy balansowanie temperatury zdjęć. Modliliśmy się też po prostu o trochę chmur.
W procesie cyfrowej postprodukcji mieliśmy ostatnią szansę, by dopełnić naszą zimną paletę kolorów.
Reklama
Film został zrealizowany w całości cyfrową kamerą RED, ale ma zarówno głębię obrazu, jak i fakturę charakterystyczną raczej dla starego dobrego celuloidu. Jak to zrobiłeś?
Prawie zawsze używam cyfrówek, jestem ich wielkim fanem i wierzę w przyszłość cyfrowego kina. Jednak zawsze też dbam o to, by osiągnąć odpowiednio filmowy obraz – używam mocnych filtrów, na różne sposoby zaburzam harmonię obrazu, zamazuję go, by nie wydawał się zbyt doskonały, zbyt... cyfrowy. Często posługuję się np. cyfrową wersją starego operatorskiego triku, jakim było filmowanie przez pończochę, by zmiękczyć obraz. W połączeniu z odpowiednimi szklanymi filtrami zazwyczaj przynosi to odpowiedni efekt. Zawsze też z rozwagą dobieram soczewki obiektywu, głębię ostrości i sposób oświetlenia planu. Właściwa kombinacja tych wszystkich czynników sprawia, że film rzeczywiście nabiera innej faktury, nie razi sztucznością.
To drugi pełnometrażowy obraz, jaki nakręciłeś z Debrą Granik – znacie się jeszcze ze studiów filmowych. To sprawia, że lepiej wam się ze sobą pracuje?
Bez wątpienia. Mamy do siebie bezwarunkowe zaufanie, co jest kluczowe w każdej filmowej ekipie. Wydaje mi się, że z "Do szpiku kości" udało nam się obojgu zrobić duży skok naprzód na polu zarówno naszej współpracy, jak i poszukiwań własnego filmowego języka.



Przy tym i przy poprzednim filmie "Aż do kości" po kilka lat poświęciliście na zgromadzenie dokumentacji. Po co?
Jeśli obraz ma opowiadać historię, jego autorzy muszą wiedzieć wszystko o ludziach, obiektach i miejscach, które pokazuje. Tylko tak można przekazać widzowi jakąkolwiek prawdę.
Ostatnio pracowałeś przy "Higher ground", debiucie reżyserskim Very Farmigi, która grała w "Aż do kości".
Tak, zaprzyjaźniliśmy się przez te wszystkie lata. Vera jest wybitną aktorką, ale zawsze czułem, że w końcu stanie po drugiej stronie kamery. Kiedy odbieraliśmy przed laty nagrodę w Sundance za "Aż do kości", powiedziała coś, co mocno utkwiło mi w głowie – że kamera i aktor muszą tańczyć ze sobą. Od tamtej pory staram się, żeby tak właśnie było w filmach, które realizuję.
Często współpracujesz z kobietami filmowcami. Lepiej się z nimi rozumiesz?
Kompletując ekipę operatorską, najchętniej wybieram kobiety. Odpowiada mi ich energia, ale też spokój, którym emanują na planie.