Podstępny książę Nizam to kolejny czarny charakter w pana kolekcji. Ostatnio widzimy pana przede wszystkim w takich rolach. Na starość został pan aktorem charakterystycznym?
Ben Kingsley: Jake Gyllenhaal grający główną rolę księcia Dastana podczas prób i kręcenia tworzył swoją postać, w dużej mierze opierając się na jej relacji z granym przeze mnie Nizamem. Mój bohater, jego ukochany wuj, jest ostatnią osobą w jego rodzinie, którą wskazałby jako łajdaka. Przeciwnie, na początku poznajemy go jako tego dobrego, człowieka, który wyciągnął małego Dastana z rąk chcącego go zlinczować tłumu. To on był jego przewodnikiem w życiu, jego autorytetem czasów dorastania. Był ostatni na liście podejrzanych o zdradę. Takie ustawienie względem siebie tych dwóch postaci w moich oczach nadało mojemu bohaterowi wymiaru szekspirowskiego. Dramatycznego rysu osoby, która oszukuje swoich najbliższych. Jake gra bardzo sugestywnie, kiedy mieliśmy wspólne sceny, w jego oczach było widać szczere rozczarowanie, że to ja jestem złoczyńcą, dziecięce pragnienie, by to okazało się nieprawdą. Dla mnie to była świetna przygoda aktorska – zbudować postać, która jest dla innego człowieka wzorem cnót, mądrości i łagodności, a pod powierzchnią okazuje się wcieleniem zła.
Prace nad wszystkimi rolami łajdaków, których zagrał pan w swojej karierze, wspomina pan jako równie fascynujące? To właśnie ich lubi pan najbardziej grać?
Nie umiem powiedzieć, które ze swoich ról lubię najbardziej. Tak jak nie umiałbym wskazać wśród mojej czwórki dzieci, które z nich najbardziej kocham. Pewnie o pięciu czy sześciu filmach w mojej karierze powiedziałbym, że kocham je bezgranicznie.
Pańskie dzieci oglądają pana filmy?
Tak, oglądają i chętnie komentują to, co robię. Mój syn Ferdynand, który też jest aktorem, powiedział mi, że „Wyspa tajemnic” była moim najlepszym filmowym występem. Innym razem, kiedy dwaj moi synowie poszli obejrzeć „Elegię”, natychmiast zauważyli, że bardzo gram tam sobą. Naturalny głos, sposób, w jaki zachowuję się w prywatnych sytuacjach. Po kilku pierwszych minutach seansu szepnęli mi z niedowierzaniem: „Tato! To ty”. To było dla mnie wzruszające. Mój najstarszy syn ożenił się z reżyserką efektów specjalnych i zajmuje się domem i dziećmi. Córka jest artystką plastykiem – maluje, rzeźbi. Dwaj młodsi synowie są aktorami. Pewnie troje z moich dzieci zdoła przyjechać na premierę „Księcia Persji”. Choć tym razem mam nadzieję, że nie powiedzą: „Tato! To ty”.
Łatwiej zagrać złego czy sympatyczną postać?
Oczywiście, że złego. Granie miłej osoby jest większym wyzwaniem, bo łatwo popaść w nieznośny sentymentalizm, zrobić z siebie ciepłe kluchy. Najtrudniejsze w zagraniu pięknej postaci Itzhaka Sterna w „Liście Schindlera” było nieprzedobrzenie z nutą sentymentalną, która spłaszczyłaby całą postać, sprowadziła do dobrotliwego jednego wymiaru. Z Ghandim było jeszcze inaczej. Od początku szukałem w tej postaci ukrytej złości, złości, jaką miał w sobie Martin Luther King, gdy walczył o prawa mniejszości. Chciałem znaleźć taki pokład uczuć mojego bohatera, w którym czuje się potwornie skrzywdzony niesprawiedliwością, i z tego punktu dojść do momentu, w którym rodzi się wielka, mądra idea. Na pozytywnego bohatera trzeba wymyślić sztuczkę.
Rola w „Księciu Persji” wymagała również dużo fizycznych przygotowań. To nowość w pana repertuarze.
Normalnie też dużo ćwiczę, bo nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie jakaś propozycja roli i trzeba będzie być do niej w formie z dnia na dzień. Więc zawsze jestem przygotowany. Na planie w Maroku było mnóstwo ćwiczeń, siłowni i lekcji jazdy konnej. Miałem nadzieję, że sceny walki zrobimy z dublerami, a ja zagram tylko twarzą. Wyobrażałem sobie ujęcie tak: zbliżenie na moją twarz, zbliżenie na twarz Jake’a, a resztę załatwią fachowcy. Tymczasem Mike Newell wpakował nas w ten niebezpieczny balet. Mój dubler na szczęście wziął na siebie większość scen z końmi. Ja w tej kwestii jestem fatalny. Nie lubię koni, są dla mnie zbyt nieprzewidywalne. One wiedzą, że ich nie lubię, i robią przy mnie dziwne rzeczy. Ćwiczenia na planie „Księcia…” zaprocentują w mojej następnej roli – Georges’a Melies, reżysera, aktora, akrobaty, magika. Grając go, będę musiał się poruszać jak tancerz.
Czy na tym etapie kariery coś jeszcze pana zaskakuje? Dostaje pan kolejne scenariusze i ma pan poczucie, że oto opowieść, której jeszcze pan nie słyszał, albo że opowiedziano ją w sposób, z jakim jeszcze się pan nie spotkał?
„Książę Persji” był takim zaskoczeniem. To moja pierwsza produkcja w tym gatunku. I od razu zwrócił się do mnie największy spec od widowisk Jerry Bruckheimer, król rozrywki rodzinnej. Do tego reżyser Mike Newell, który natychmiast zobaczył moją postać tak jak ja – w szekspirowskim kontekście. Widział w Nizamie Jagona, Ryszarda III, Makbeta, człowieka przepełnionego zazdrością, rozczarowaniem i goryczą, który nie zawaha się zabić dla swoich celów. To wszystko było w scenariuszu, tylko trzeba go było odczytać pod tym kątem. Tak też widział nasz film Alfred Molina, z którym graliśmy razem w Royal Shakespeare Company.
Od prawie dekady jest pan brytyjskim arystokratą. Podobno na planie „Elegii” Penelope Cruz nie chciała się do pana zwracać po imieniu i mówiła „sir Ben”. Tytuły są dla Brytyjczyka wciąż ważne, czy to już archaiczna zabawa?
Penelope do tej pory to robi w e-mailach. Raz poprosiłem amerykańskiego dziennikarza, żeby zaczął do mnie mówić po imieniu. Kategorycznie odmówił: "Kiedy znów będę miał szansę mówić do kogoś >>sir<<?!" – zakrzyknął. Anglicy to bardzo interesujące społeczeństwo. Kiedy jestem w restauracji w Ameryce, ludzie podchodzą do mojego stolika, ściskają mi dłoń, proszą o zdjęcie, wymieniają ulubione filmy. W Wielkiej Brytanii sytuacja wygląda zazwyczaj tak: siedzę w restauracji, człowiek przy stoliku obok szeptem przez zęby: „To Ben Kingsley”, jego partnerka na to: „Ja wezmę dziś szparagi”. Największym komplementem w ich ustach będzie: „Nawet nam się podoba to, co pan robi”. Ale kiedy już ci to powiedzą, czujesz się najszczęśliwszy na świecie. Bo normalnie są tak zdystansowani, że sądzisz, iż w ogóle nie wiedzą o twoim istnieniu.
Nie tylko pan gra, śpiewał pan także. Nadal pan to robi?
Nie tyle śpiewam teraz, ile używam wiedzy o muzyce, by ustawić głos do sceny. Nabrać ironicznego tonu albo go złagodzić, nadać mu delikatnego brzmienia. Ostatnio było to ważne przy „Wyspie tajemnic” Scorsesego w scenach, w których moja postać – lekarz psychiatra – rozmawia z bardzo agresywnym pacjentem. Gdyby mój głos zawiódł, mój język ciała był nieodpowiedni, pacjent powinien dostać furii, widz poczułby fałszywe tony. Przez pierwsze 15 lat kariery aktorskiej grałem Szekspira, a jego gra się operowo. Wciąż czuję ten wpływ w mojej grze. Nie chodzi o to, że jest ona sceniczna czy staroświecka. Ale można ją nazwać muzyczną, jest coś takiego jak muzyka grania i to w aktorstwie bardzo lubię.
Po zdjęciach do „Listy Schindlera” przychodził pan do pewnej knajpy w Krakowie i śpiewał pa…
…„Every Time We Say Goodbye”, Pałac Pugetów – piękne miejsce, młody chłopiec przy pianinie.
Chłopiec został reżyserem i jego film – „Rewers” – odniósł spory sukces.
Proszę go koniecznie pozdrowić.
Nie przyszedł pan na świat jako Ben Kingsley.
Jako młody chłopiec poszedłem na casting z ojcem. Spodobałem się, ale przesłuchujący mieli wątpliwości, czy chłopiec, który nazywa się Kriszna, może u nich grać. Pragmatyczny ojciec natychmiast kazał mi wymyślić pseudonim. Imię Ben było jego ksywką ze szkoły, nazwisko wziąłem od przezwiska dziadka. Wszystko miało miejsce po drodze na drugie przesłuchanie – do tej samej sztuki, tylko odbywające się kilkanaście kilometrów dalej. Tam powiedzieli: świetnie, Ben, masz tę rolę. To już moje oficjalne, urzędowe nazwisko.