W „Jaśniejszej od gwiazd” opowiedziała Campion historię krótkiego, platonicznego romansu angielskiego poety romantycznego Johna Keatsa i pochodzącej z ziemiańskiej rodziny Fanny Brawne. Keats zmarł w wieku zaledwie 25 lat na gruźlicę, doceniony został dopiero po śmierci, za życia klepał biedę wspomagany przez zamożniejszych przyjaciół.
Spotykamy go, gdy przybywa do wiejskiego domu swego przyjaciela, także poety Charlesa Armitage’a Browna. Tu właśnie poznaje go Fanny, która chce sprawdzić, czy aby nie jest takim samym idiotą, za jakiego uważa Browna. Dotąd interesowała ją głównie moda, szycie sukien, projektowanie nowatorskich kołnierzy, rozmowy o niczym w eleganckim i egzaltowanym towarzystwie. Czyta poemat Keatsa „Endymion”. Nie wszystko rozumie, choć początek uznaje za idealny. Chce się uczyć poezji, zrozumieć ją, a Keats zostaje jej przewodnikiem po nowo odkrytym królestwie.
Łatwo odczytać w tej przemianie prefigurację dzisiejszych czasów, gdy popkultura zdominowała światoobraz, a tzw. kultura wysoka z niezdobytych jeszcze dotąd bastionów broni swej „wysokości” przed zgłupieniem, funkcjonuje w hermetycznym, elitarnym świecie, o którego istnieniu czytelniczki „Pani Domu” i poszukiwacze najnowszych zdjęć Dody na „Pudelku” nie mają zielonego pojęcia.
Na początku XIX wieku niewidzialnego muru jeszcze nie ma. Poezja, sztuka mieszczą się w jednym świecie z modnymi sukniami, salonowymi pogawędkami eleganckich dżentelmenów, słuchaniem Mozarta nie z kupionej na Allegro płyty, ale granego w salonie wiejskiego dworu przez muzykujących sąsiadów.
Campion wspaniale uchwyciła ten moment, pokazała przednowoczesną kulturę, w której materia i duch mieszkają w jednym domu. Poniekąd spełniła postulat samego Keatsa, który właśnie w sensualnej prozie życia widział istotę poezji, co ówczesna krytyka literacka ochrzciła pogardliwym mianem cockly school. Campion w sposób podobny jak Keats w swej poezji odmalowuje XIX-wieczny świat z dawno niewidzianą w kinie intensywnością. W sposób bardzo plastyczny, tak jakby chciała spojrzeć na tamten świat, tak jak widzieli go ówcześni. Ogląda codzienność przy naturalnym świetle, skupia uwagę na detalach, celebruje codzienne rytuały.
Nuda? Być może, ale jaka stylowa, nawiązująca do prerafaelickiego malarstwa, ale też do wierności obrazowi wieku z „Barry Lyndona” Kubricka. Ten świat się nie tylko widzi, ale też czuje, oddycha. A w jego materialnym kształcie odbija się klimat epoki. Miłość, choć platoniczna, też jest materialna, rozbija porywy serca o prozę życia. Nie przypomina romantycznej pozy, wedle której poeta, aby był romantyczny, musi być nieszczęśliwie zakochany, niewiele ma wspólnego z westchnięciami Mickiewicza do Maryli. On nie może jej poślubić, bo nie dorasta do jej stanu. To byłoby wbrew konwenansom, które jednak wcale nie są tak ciasnym gorsetem, jak choćby w „Rozważnej i romantycznej”. Owszem, obowiązują, ale tylko oficjalnie, zostawiając spory margines na swobodę uczuć, na realizację kobiety w niekobiecych sprawnościach.
Film Campion jest zatem jedną z najdoskonalszych rekonstrukcji XIX-wiecznego świata, spojrzeniem nań od wewnątrz. W codzienności, w trwaniu, odbija się i duchowość owego świata. Zamkniętego i otwartego zarazem. Niby skonwencjonalizowanego, ale przecież też spontanicznego i swobodnego. W statycznych kadrach zawiera się bogata symbolika zmierzająca do utrwalenia nietrwałości i wieczności zarazem, dotykająca tajemnicy sztuki – która, choć jest odbiciem zaledwie cienia prawdy, jako jedyna zdolna jest powołać do życia jakieś realne sacrum.