Ridley Scott niby wziął na warsztat znaną i wyeksploatowaną przez kino legendę. Niby poprowadził ją w tonacji znanej z wcześniejszych ekranizacji: w wymowie patetyczną, ale opowiedzianą z humorem. A jednak udało mu się opowiedzieć historię zupełnie nową. I to nie tylko dlatego, że przesunął ją w czasie – akcja filmu rozgrywa się wcześniej – zaczynając się w momencie powrotu armii Ryszarda Lwie serce do Europy, a na banicji Robin Hooda kończąc. Ale przede wszystkim dlatego, że przesunął (wcale nie radykalnie) akcenty w konstrukcji postaci, dając ich ugruntowanym przez szlachetną papierowość charakterom głębię.
Bajkę o złym szeryfie i niegodnym księciu Janie czyhającym na tron starszego brata, zastąpił twardszą polityką i wciągającą historią zdrady. A równocześnie nie wpisał w sidła pokusy całkowitego podważenia fundamentów legendy o Robin Hoodzie. Jego Robin (Russell Crowe) jest prostym łucznikiem, walczącym dla pieniędzy, a nie idei. Choć oczywiście swoje zasady ma i nie zaakceptował wszystkich wojennych decyzji swojego króla. Nosi w sobie głębokie przekonanie, że świat jest źle urządzony, że dałoby się wyrównać społeczne nierówności, choć w przeciwieństwie do swoich ekranowych poprzedników zastanawia się, skąd w nim takie poglądy.
Próbuje pracować nad swoją pamięcią zablokowaną traumą z dzieciństwa. W pozostałych bohaterów tchnął też reżyser więcej życia. Z atrybutów świętego, sprawiedliwego władcy Ryszardowi Lwie Serce zostawił Scott białego konia. U niego to facet żądny władzy, który jest zmęczony otaczającym go motłochem, krucjatę przegrał i jeszcze na ostatnim etapie drogi do domu próbuje się trochę odkuć, rabując francuskie zamki. Jest arogancki, despotyczny i pyszny. W pierwszych scenach filmu zginie przez brawurę.
Marion (Cate Blanchett) to nie bladolica piękność czekająca na oblubieńca z łukiem. To silna i dumna kobieta, która porzucona po zaledwie tygodniu małżeństwa, od dziesięciu lat czekając na powrót męża z krucjaty, walczy o przetrwanie u boku teścia Sir Waltera Loxley (Max von Sydow). To dzięki szatańskiemu pomysłowi starca ona i Robin zostaną parą.
Jest film Scotta na pierwszym planie podróżą do momentu, który uczynił z Robin Hooda wyjętego spod prawa, na drugim zaś jego podróż w swoją przeszłość w poszukiwaniu tożsamości i korzeni. Znalazły się w niej i refleksja polityczna, i ładnie uchwycony moment narodzin praw obywatelskich. Ale na bok zabawy interpretacyjne krytyka filmowego. Większość widzów czeka przecież na odpowiedź na proste pytanie: Czy jest widowisko? A więc jest. I to pełną gębą. Przepyszne, wysokobudżetowe, z piękną, pomysłową choreografią scen walki i szarżami konnymi. Są tu sceny filmowo znakomite: rozmowa królowej matki z francuską kochanką księcia Jana to minutowy majstersztyk, czy pikantna scena łóżkowa w londyńskiej siedzibie władców Tower – kapitalnie wymyślna i świetnie zagrana. Mimo kilku momentów, gdzie bębenek patosu podbity jest do górnej granicy (przemówienie Robina przypominające podobną scenę w wykonaniu Russella Crowe’a w „Gladiatorze”) – broni się ono w tej konwencji.
Nie popełnił Scott błędu zbyt nachalnego podkreślania postulatu ekumenizmu i równości, co zrobił choćby w „Królestwie niebieskim”. Dał dwie godziny filmu akcji na najwyższym poziomie, solidną opowieść, ładnie ozdobioną dowcipem. Okazuje się, że każdą historię da się opowiedzieć na nowo i niekoniecznie trzeba do tego uwspółcześnień, stylistycznych akrobacji i wysadzania w powietrze jej fundamentów.