Po nakręceniu tylu hollywoodzkich produkcji w ostatnich latach powrót do Irlandii był chyba przyjemnością?
Neil Jordan: Owszem, choć nieplanowaną. Pracowałem nad kolejnym projektem w Hollywood, który upadł z powodu strajku scenarzystów. Nie miałem co robić, więc wróciłem do domu, do Irlandii. Postanowiłem napisać coś, co mógłbym zrealizować, nie ruszając się dalej niż w promieniu pięciu kilometrów od miejsca, w którym mieszkam. Wtedy pojawił mi się przed oczyma obraz dziewczyny wyciągniętej z morza. To dość powszechna obawa wśród morskich rybaków, którzy boją się, że pewnego dnia wyciągną ciało zaplątane w swoje sieci. Ale akurat w tym przypadku dziewczyna jest żywa.
Opisując swój film, używasz słowa „baśń”, a jest to gatunek, po który sięgałeś już wcześniej, chociażby w „Towarzystwie wilków”. Czy ten pociąg do fantastyki i surrealizmu wynika z twojego irlandzkiego DNA?
(Śmiech) Ważnym elementem irlandzkiej wyobraźni jest coś, co określiłbym mianem zniecierpliwienia zastaną rzeczywistością. Irlandzka literatura zawsze w jakiś sposób bazowała na stwierdzeniu, że życie nie jest łatwe, więc wymyślmy coś innego. Zresztą wydaje mi się, że ludzkość jako taka potrzebuje baśni, po to by w ogóle istnieć, żyć. O tym opowiada mój film. Syracuse, rybak, w którego wcielił się Colin Farrell, nie wierzy tak do końca w historię, która mu się przydarza, ale mówi sobie: „Chwileczkę, może to i bajka, ale ja zamierzam w niej żyć”.
Zaskakujące, że nie pracowałeś z Colinem wcześniej, tak wiele was łączy...
To faktycznie dziwna sprawa. Próbowałem zrobić film z Colinem od czasu, gdy zobaczyłem go w „Krainie tygrysów” Joela Schumachera, gdzie był moim zdaniem po prostu znakomity. Mamy zresztą od lat wspólny pomysł, który bezskutecznie staramy się zrealizować – o rodzinie Borgiów. Okazuje się, że sfinansowanie takiego filmu jest wielkim problemem. Choć ostatnio coś drgnęło i mam nadzieję, że uda mi się nakręcić o nich serial dla amerykańskiej stacji Showtime. Colin na razie nie przystąpił do tego telewizyjnego projektu, tym bardziej więc cieszę się, że mieliśmy okazję współpracować przy „Ondine”. Nigdy jeszcze nie pracowałem z aktorem, który podchodziłby do roli z taką prostotą, bez cienia stresu czy napięcia. Wystarczyło, by wszedł na pokład łodzi, i już wiedziałem, że jest idealny do postaci mojego rybaka. Udało mu się nadać temu bohaterowi wymiar stoicki czy heroiczny, którego nie przewidziałem w swoim scenariuszu, ale który bardzo mi się podoba.
Skoro kluczowy dla filmu jest obraz wyciągniętej z morza pięknej dziewczyny, to pewnie sporo czasu zajęło ci znalezienie odpowiedniej aktorki?
Tak, bardzo zależało mi na dziewczynie, która emanowałaby jakimś rodzajem własnej magii, dlatego nie chciałem w tej roli żadnej gwiazdy. Widz musi mieć poczucie, że to istota z innego świata, a nie osoba, którą zna z plotkarskich magazynów czy telewizji. Uważam się za szczęściarza, bo znalazłem Alicję – bardzo dojrzałą aktorkę, ale niezbyt wiele osób miało dotychczas okazję widzieć ją na ekranie.
Jej rola wymagała spędzenia wielu godzin zdjęciowych w lodowato zimnym Morzu Irlandzkim. Jak ta delikatna dziewczyna to zniosła?
Alicja była bardzo dzielna, podjęła się tego zadania bez żadnego marudzenia. Zresztą Colin też wykazał sportowego ducha, choć on przynajmniej nosił piankę, podczas gdy Alicja pływała w skąpej sukience... Kiedy tak na nich patrzyłem, przyszła mi do głowy myśl, że mogłem osadzić akcję w jakimś cieplejszym miejscu i wtedy wszyscy spędzilibyśmy miłe wakacje na greckiej wysepce (śmiech).
Ale lokalizacja, którą wybrałeś, robi niesamowite wrażenie na ekranie.
Półwysep Baera w hrabstwie Cork leży poza głównymi szlakami turystycznymi, zresztą ku wielkiej irytacji miejscowych. Autobusy wiozą turystów do Cork, Shannon i Killarney, starannie omijając ten jęzor lądu, który moim zdaniem jest wręcz oszałamiająco piękny, choć jest to rodzaj surowej, naturalnej urody.
Można powiedzieć, że robiąc „Ondine”, wróciłeś do swoich irlandzkich korzeni. Jakie są zalety i wady pracy poza hollywoodzkim systemem studyjnym?
Nie jestem pewien, czy potrafię wymienić wiele wad. Gdybym miał większy budżet, część zdjęć mógłbym faktycznie nakręcić na jakiejś ciepłej wyspie, w wodzie o znośnej temperaturze, co byłoby dla wszystkich przyjemne. Ale kiedy nie masz wystarczającej ilości pieniędzy, uczysz się wykorzystywać dostępne środki w bardziej sensowny – także od strony artystycznej – sposób. Na przykład nie mieliśmy takiego specjalnego zbiornika, w którym zazwyczaj kręci się zdjęcia podwodne, musieliśmy je realizować naprawdę w morzu. Efekt? Zamiast przejrzystej, błękitnej wody jak z reklamy, mamy bardzo ciekawy efekt zielonkawej poświaty. Pod wodą świat też ma swój specyficzny wygląd, więc gdybym kręcił to w sposób profesjonalny, w zbiorniku do zdjęć podwodnych, to coś byśmy stracili. Jednym słowem, gdybym miał więcej pieniędzy, film byłby gorszy.
Czyli nie planujesz wysokobudżetowych produkcji w najbliższym czasie?
To kwestia skali. Czasem masz ochotę zrobić coś z rozmachem, a czasem coś kameralnego – każda historia wymaga czegoś innego. Problem z dużymi produkcjami polega na tym, że są blokowane przez rozmaite gremia i komisje złożone z ludzi, z których każdy ma inne zdanie (śmiech). Prawda jest taka, że kocham Hollywood, kiedy pozwala mi robić to, co chcę.