Dawno nie widzieliśmy cię na ekranie. Jak to jest wrócić po tak długiej przerwie?
Mel Gibson: Wspaniale. Z aktorstwem jest jak z jazdą na rowerze, tego się nie zapomina, a jednocześnie po dłuższej przerwie zaczyna ci tego strasznie brakować. Jak dla mnie to był najwyższy czas, żeby znowu coś zagrać. Naprawdę się za tym stęskniłem. I nie było rozczarowania. Zrobiłem niezłą rundkę na rowerze – ten film to kawał dobrej i rzetelnej opowieści.
>>> Przeczytaj recenzję "Furii" filmu z Melem Gibsonem
Dlaczego zdecydowałeś się wrócić do aktorstwa? Nie wypadłeś przecież z obiegu w przemyśle filmowym. Brakowało ci czegoś w zajęciu reżysera?
Aktorstwo się bardziej opłaca. I jest łatwiejsze – za mniej odpowiedzialności więcej pieniędzy.
Tylko o to chodziło?
Jasne, że nie tylko. Aktorstwo to dla mnie świetna zabawa, moja pierwsza miłość. Od tego zacząłem moją karierę w Hollywood. Ale w pewnym momencie musiałem zrobić sobie przerwę, żeby wrócić odmieniony, bardziej dojrzały zawodowo. Efekt tego jest taki, że dziś nie dokonałbym tych samych wyborów, nie zgodziłbym się grać tych samych ról, co np. osiem lat temu.
Ale jednocześnie wygląda na to, że pozostała ci skłonność do mrocznych, depresyjnych postaci. Dlaczego chcesz grać właśnie takie role?
Nie wiem, czy potrafię to dobrze wyjaśnić. Chociaż o tym się dużo nie mówi, to jednak chyba fascynuje nas to, czego się boimy. Strach ma zarówno siłę odpychania, jak i przyciągania. Właśnie dlatego dzieciaki wolą słuchać opowieści o potworach i trollach, a nie o wróżkach i kwiatach. Potwory i trolle chociaż są straszne, to jednocześnie fascynują. Z tego samego powodu ja lubię grać mroczne postacie. Jednym słowem – lubię rzeczy, które mnie przerażają. Dlatego zrobiłem „Apocalypto” – żeby zmierzyć się z każdym pierwotnym rodzajem strachu, który można sobie wyobrazić.
„Furia” w pewnym sensie przypomina mi twoje stare, sensacyjne filmy. Nie czujesz się trochę jak ktoś, kto zostawia swoje ideały i przekonania, żeby wrócić do głównego komercyjnego nurtu?
Te dwie rzeczy są niezależne od siebie. Zrobienie dobrego filmu, nazwijmy go sensacyjnym, nie jest sprzeczne z moimi przekonaniami i poglądami. Zdecydowałem się zagrać w „Furii”, bo jest staromodna. W dobrym znaczeniu tego słowa. To podręcznikowy thriller. Wciąga i nie pozwala się oderwać. Trzyma w niepewności i zmusza do zgadywania. Gra na emocjach, które dotyczą każdego. Jest dużo filmów, które przypominają thrillery z formy, ale pod względem treści są żenująco nijakie i puste. „Furia” jest znakomita zarówno pod względem formy, jak i treści. Myślę, że jednym z kluczy do sukcesu tego filmu jest postać Jedburgha. Nie wiadomo, kim on do cholery jest, i jest taki drażniący, denerwujący.
Rzeczywiście film oprócz solidnej sensacyjnej warstwy może prowokować do stawiania sememu sobie poważnych pytań. Bohater grany przez ciebie w „Furii” umiera. Jaki jest twój stosunek do śmierci?
To, co powiem, brzmi jak prawdziwy banał: nie ma na tym świecie nic pewniejszego niż śmierć. Dopadnie każdego z nas w taki czy inny sposób. A nam pozostaje jedynie przeżyć życie tak, żeby śmierć nie była jego końcem. Żeby była świadectwem i, co ważne, nie była bezsensowna…
Dla Cravena, którego grasz, sensem życia i śmierci była rodzina. Zrobiłby dla niej wszystko. Potrafisz się utożsamić z tą cechą swojego bohatera? Jak daleko byś się posunął dla swojej rodziny?
Bardzo daleko.
Po raz pierwszy zostałeś ojcem 29 lat temu. Teraz znowu masz małe dziecko. Czy tamto ojcostwo różni się bardzo od obecnego?
Jest inne w tym sensie, że ja jestem już innym człowiekiem. Inaczej postrzegam i odczuwam rzeczywistość. Ale jedno na pewno nigdy się nie zmienia, kiedy po raz kolejny zostaję ojcem – to kompletnie rozbrajające uczucie, kiedy patrzysz w oczy swojego nowo narodzonego dziecka. I to uczucie, że stoisz twarzą w twarz z absolutną, anielską niewinnością. Fenomenalne. Za każdym razem to uczucie mnie ogarnia. Jeśli natomiast chodzi o inne sprawy związane z ojcostwem, to teoretycznie wraz z rosnącym doświadczeniem powinienem być lepszym tatą, a młodsze dzieci mieć lepiej ze mną. Ale czy tak faktycznie jest, sam nie wiem…
Czy któreś z twoich dzieci chciałoby pójść w twoje ślady i zostać aktorem?
Żadne.
Dlaczego?
Bill Murray powiedział kiedyś coś bardzo trafnego: ci wszyscy, którzy chcą być zamożni i sławni, powinni najpierw zdobyć bogactwo i zastanowić się, czy nadal chcą sławy. Moje dzieci mają to nieszczęście, że ich ojciec jest sławny. Wiedzą też, jak bardzo może to być uciążliwe i chyba przede wszystkim dlatego nie chcą być aktorami.
Chcą po prostu być bogaci?
Bez przesady. Każdy chciałby mieć jakąś dozę pewności o jutrzejszy dzień. Nikt nie lubi mieć materialnych zmartwień. Nie wydaje mi się, żeby celem życiowym moich dzieci było jednak bogactwo. Chciałem tylko obrazowo wytłumaczyć, dlaczego nie chcą być aktorami. Ten zawód ma jedną poważną wadę, która potrafi przysłonić zalety – pozbawia prywatności i anonimowości.
Ty podobno całkiem nieźle sobie z tym radzisz. I to bez tłumu ochroniarzy
Zrezygnowałem z nich, bo to fanaberia. Sam potrafię zadbać o bezpieczeństwo i prywatność swoją i rodziny. Zawsze mam pod ręką kij bejsbolowy albo strzelbę. Albo oni mnie, albo ja ich.
Śpisz z bronią, którą masz na wyciągnięcie ręki?
Takie czasy, że trzeba być przygotowanym i odpowiednio wyposażonym. To nie jest dobre, ale posiadanie rodziny zobowiązuje do jej obrony. To a propos odpowiedzi na pytanie jak daleko bym się posunął dla rodziny.
A propos prywatności i anonimowości, w ostatnim czasie nie byłeś ulubieńcem mediów i nie miałeś najlepszej prasy. Jak to znosisz?
No cóż, nie mogłem nic na to poradzić, więc to polubiłem. Tak po prostu jest, że nie zawsze opisują cię w pochlebnym ani prawdziwym świetle. Zastanawiające jest to, że jeśli dziennikarze są zdolni do mocnego ubarwiania informacji na mój temat, to co musi się dziać z informacjami naprawdę ważnymi? Ale tak jak powiedziałem, nie dbam o to. Fascynuje mnie pokonywanie pierwotnych strachów człowieka, a strach przed publiczną hańbą jest jednym z nich. Więc go pokonałem.
Do tego stopnia nie boisz się „publicznego zhańbienia”, że można powiedzieć, że jak na standardy Hollywood zaniedbujesz swój wygląd...
Kto tak mówi?
Reżyser filmu, w którym ostatnio zagrałeś – Martin Campbell.
Co miał na myśli?
Twierdzi, że nie ma w tobie za grosz próżności i nie starasz się ukrywać własnego starzenia się. Zawsze taki byłeś?
Wyglądam aż tak źle, że o to pytasz? To że Craven umarł w filmie, nie oznacza, że Mel Gibson wybiera się na tamten świat. Nie wiem, co ci mam powiedzieć. I nie zamierzam się tłumaczyć z tego, że nie robię sobie operacji plastycznych. To po prostu byłoby wbrew mnie. Nie zamierzam oszukiwać sam siebie, czasu i Bóg wie kogo jeszcze. Przez zmarszczki nie jestem przecież gorszym aktorem. Przyznaj, że dziad w moim wieku bez zmarszczek to dziwny widok. W dodatku operacje plastyczne muszą boleć i nie można usunąć ich skutków.