Dębska, która dała się dotąd poznać dzięki kilku udanym dokumentom, studiowała w Pradze, na FAMU. I ten czeski ślad w jej filmie jakoś widać. Nie tylko w osobie gwiazdy znad Wełtawy Anny Geislerovej w jednej z głównych ról, ale przede wszystkim w ogarnianiu uświęconych stereotypów, ciepłym, po ludzku wyrozumiałym spojrzeniem.
W nieśpiesznym, podporządkowanym logice akcji odsłanianiu problemów i wątków zamiast wywalania zgranych kart od razu na stół. Owszem, w tym filmie niby wiele jest klisz – i narracyjnych, i charakterologicznych, i środowiskowych, ale Dębska potrafiła schematy poddać odświeżającej rewitalizacji. Głównym bohaterem jest tu lekarz psychiatra. Rozwiedziony, ma nową partnerkę, pracuje w szpitalu. Jego pacjentami są ludzie dotknięci psychozami, fobiami, w różnym stopniu oderwani od rzeczywistości, ale też uzależnieni od narkotyków.
On jest fachowy, pełen empatii, dopiero z czasem okazuje się, że sam zmaga się z uzależnieniem. Wielokrotnie sam z sobą przegrywał, ale zawsze jakoś się podnosił. I Dębska właśnie historię jego kolejnego wzlotu i upadku opowiada. Nie popadając ani w mityzację, ani w zbytnią dramatyzację, ani w sentymentalizm, ani nie fundując po drodze przegiętych fabularnych wolt.
Znakomite, klimatyczne są sceny z psychiatryka z całą galerią ekscentrycznych figur. A to prowokująca doktora erotycznie seksoholiczka, a to pacjent niemogący oprzeć się pokusie wyławiania złotych rybek z akwarium (świetny Bartłomiej Topa), a to starszy gość z wielce oryginalnym poglądem na świat (Stanisław Manturzewski w swoim żywiole). W tle jako pacjent przemazuje się też bez słowa Maciek Maleńczuk i wygląda bardzo na miejscu.
Z głową został poprowadzony wątek nawiązywania przez głównego bohatera zerwanej więzi z dorosłym synem (Lesław Żurek w życiowej dotychczas roli), podobnie jak i motyw kryzysu w związku. Same tylko sceny narkotycznych eskapad zbyt jakoś łatwo i mechanicznie prowadzą do oczywistej degrengolady. I za łatwo później przychodzi Dębskiej zebranie tych wszystkich wątków w – owszem, przekonującym – w gruncie rzeczy otwartym, ale jednak za szybko, za zbyt oczywiście następującym finale.
Na szczęście nawet w newralgicznych, słabszych momentach broni „Helu” rewelacyjny Paweł Królikowski. Niedoceniany swego czasu, mniej popularny od młodszego brata, szerszej widowni znany głownie z „Rancza”, tutaj gra na wielu nutach naraz i ani jednej nie fałszuje. Miał Królikowski zagrać człowieka, który – jak mówi reżyserka – „jest polem bitwy, a nie krajobrazem po bitwie”.
Królikowski zagrał jedno i drugie. Wewnętrzna wojna, jaką z sobą toczy, wręcz poraża niemal fizycznym cierpieniem, a rany po tej wojnie nie goją się jak na zbitym psie, ale zostają w spojrzeniu, w zrezygnowanym geście gaszenia papierosa. Lecz zostawia przecież Królikowski margines nadziei, że choć droga do raju wiedzie przez piekło, to tym razem już musi się udać, tym bardziej że demiurgiczny dyrektor szpitala (Henryk Talar) nie jest bezdusznym szatanem. Świetna rola. Bez niej nie byłby „Hel” ani tak prawdziwy, ani tak niejednoznaczny.
Łatwo było naruszyć delikatną granicę między naturalnością a wystudiowaną pozą, między dramatyzmem a patosem. Także dzięki Królikowskiemu Dębska pozostała po właściwej stronie i chwała jej za to.