Neil Jordan nawiązuje w „Ondine”do celtyckiej legendy o syrenach: selkies – kobietach, które w wodzie stają się fokami, a na lądzie przybierają ludzkie kształty. Mogą spędzić na lądzie tylko krótki czas. Zakochują się w tym, kto je uratował, i potrafią spełniać życzenia. Jednak morze zawsze wzywa je z powrotem.
Legenda zdaje się ożywać, gdy zdumiony rybak Syracuse (Colin Farrell) wyławia z morza kobietę. Kim jest naprawdę? Skąd się wzięła? Jaką tajemnicę skrywa? Niepełnosprawna córka Syracuse’a wymyśla o niej magiczne historie. Tajemnicza nieznajoma chętnie te opowieści potwierdza, mówiąc, że nazywa się Ondine i jest mityczną wodną boginią.
A Syracuse, choć nie wie, czy piękna topielica jest realna, czy jest senną fantazją, i tak zakochuje się bez pamięci. Bardzo sprytnie i sprawnie wplótł Neil Jordan legendarną tkankę w realność. Wyszedł mu całkiem miły dla oka hołd dla gotyckiego romansu rodem z ludowego folkloru. Jordan potrafił stworzyć liryczny nastrój, przekonująco zapleść wątki, nie popadając przy tym w balladowe nudziarstwo. Sporo tu idyllicznych celebracji, sporo ciszy, sporo klimatycznych widoków zamglonego krajobrazu irlandzkiego wybrzeża świetnie utrwalonego na chropawych zdjęciach Christophera Doyle’a.
Ale jakoś nie do końca ten film chwyta za serce. Historia staje się w środkowej partii zbyt statyczna, apatyczna narracja niemal zastyga w próżni, temperatura emocjonalna spada niemal do zera, celtycki realizm magiczny sprawia wrażenie sztucznie zaimplementowanego, by w końcówce już zupełnie zamienić poezję na prozę.