Koprowicz fascynował się Witkacym od lat. Miał o nim robić film zaraz po "Przeznaczeniu" opowiadającym o Kazimierzu Przerwie-Tetmajerze. Ale już pierwsza scena była tak skandaliczna, że projekt nie doszedł do skutku. Próbował reżyser do tego tematu wrócić w roku 1988, gdy odbyła się słynna ekshumacja zwłok Witkacego, które ostatecznie okazały się prochami młodej Ukrainki. Autentyczność szczątków musiał potwierdzić ktoś z rodziny. Ministerstwo Kultury zwróciło się z tym do dalekiego kuzyna – wówczas znanego śpiewaka operowego. Od razu się zorientował, że to nie może być Witkacy, ale zagrożono mu, że jeżeli nie podpisze, że to jednak on, to więcej nie zaśpiewa. Więc podpisał.

Reklama
Wybryk prosił się o film

Cała afera przypominająca jako żywo Witkacowski wybryk zza grobu sama się prosiła o film, o postawienie pół żartem, pół serio pytania, co by było, gdyby 17 września 1939 roku Witkacy wcale się nie zabił w Jeziorach. Jego muza i ostatnia wielka miłość Czesława Oknińska miała mu towarzyszyć w samobójstwie. Przeżyła, podobno zwymiotowała środki nasenne. Najpierw twierdziła, że widziała, jak Witkacy poderżnął sobie żyły, by potem wielokrotnie zmieniać zeznania. W latach 50. pojawiła się pierwsza kartka pocztowa, którą Witkacy wysłał do Zuzy, swojej kochanki z Zakopanego. Po paru latach pojawiły się następne kartki. Pomysł, że Witkacy żyje i ukrywa się u Oknińskiej, podchwyciła w latach 60. nawet SB. Oknińska zgłosiła się do dentysty po sztuczną szczękę Witkacego, której ten nie zdążył odebrać przed ucieczką z Warszawy. Sprzedawała w Desie swoje portrety autorstwa Witkacego. Sęk w tym, że wszystkie ponoć spłonęły w jej mieszkaniu w czasie Powstania Warszawskiego. Może Witkacy namalował je już po wojnie i antydatował na lata 30.

Jak student z ubekami

Koprowicz wszystkie te okoliczności, niejasności, tajemnice przełożył bardzo zręcznie na filmowy scenariusz. Zgrabnie i precyzyjnie wypełnił wszystkie luki, rozegrał znaki zapytania. Wszystko trzyma się tutaj kupy, fakty, insynuacje, przewrotne hipotezy rzeczywiście składają się w intrygującą mistyfikację rozegraną w konwencji historii alternatywnej.

Reklama

Pomysł, by narratorem uczynić współpracującego z bezpieką studenta, w 1968 roku podążającego szalonym z pozoru tropem, też się sprawdził. Na drugim biegunie mamy z kolei historię Oknińskiej, opętanej przez despotycznego geniusza, wykonującej jego najbardziej perwersyjne rozkazy, ale też cierpiącej męki tej drugiej. Bo przecież Witkacy wciąż ma żonę – demoniczną kobietę fatalną, od której nie potrafi się uwolnić.

Ciekawie to wszystko pomyślane, z pomysłem zainscenizowane, ale jakoś nie wciąga ta historia głębiej niż poza naskórkową sensację podszytą skandalikiem zupełnie nie na miarę Witkacego. No cóż, może jakie czasy, taki i skandal. W końcu schyłek lat 60. sprzyjał raczej prowokacjom w rodzaju tej z tragicznym finałem, jaką Jerzemu Zawieyskiemu zafundowała bezpieka, niż artystycznym ekscesom.

Mam jednak wrażenie, że za bardzo się Koprowicz skupił na samej logice, na precyzji dowodu, a nie znalazł sposobu, by ten szkielet wypełnić życiem. Za mało za to w jego filmie dekadenckiego klimatu, zamiast szaleństwa dostajemy niewinne ekscentryzmy, zamiast perwersji tylko jej obietnicę, zamiast jazdy po bandzie ostrożną kalkulację, zamiast naprawdę zaskakującego suspensu zaledwie jego namiastkę. Wszystko jest tu niby na swoim miejscu, a jednak zabrakło owej misternej maskaradzie niegrzecznej wyrazistości, czegoś, co rozsadziłoby ramy przewidywalnej od pewnego momentu intrygi. Tymczasem gdy już się połapiemy, co i jak, gdy przejrzymy wyjściową koncepcję, niewiele już nas czeka niespodzianek. Na dodatek ulega Koprowicz stereotypom przedstawienia artysty wyrastającego poza normalną przyziemność, kopiując wzorce wytarte i utrwalone.

Stuhrowie robią, co mogą
Reklama

Jerzy Stuhr robi, co może, ćwicząc megalomańskie pozy, wciągając otoczenie w perwersyjne gierki, przymierzając witkacowskie kostiumy i gombrowiczowskie gęby, ale materii nie starczyło, by wykreować kompletny wizerunek artysty wolnego, a jednocześnie obezwładnionego. Maciej Stuhr przechodzi na ekranie metamorfozę przekonującą, malowniczo popada w obsesję, a potem cynizm. Gra przeciw tradycyjnemu emploi, momentami podgrywa ojca, ale i on poza stereotypowy wizerunek wyjść nie może. Poza swą postać wyszła za to Ewa Błaszczyk, kreując dojrzałą kobietę opętaną miłością na granicy tragedii i groteski, ocierającej się o kiczowatą błazenadę.

Za bardzo grzeczna, uładzona, oswojona w regułach gatunku jest ta opowieść, by cały swój potencjał wykorzystać. Owszem, intryguje enigmatyczną zagadką, grą witkacowskimi motywami. Ale biograficznej i pośmiertnej legendzie daje jedynie treść, oryginalna forma gdzieś uleciała.

"Mistyfikacja", reż. Jacek Koprowicz, premiera 26 marca