RECENZJA

Duńska reżyserka oparła się pokusie baśniowej romansowości i postawiła na psychologiczny realizm. Całkiem słusznie.

Wszytko to, co napisze Nick Hornby, natychmiast staje się bestsellerem rozchwytywanym przez wiecznych chłopców i niedojrzałe dziewczynki. Dotychczas po jego powieści – "Wierność w stereo", "Był sobie chłopiec", "Futbolową gorączkę" – zgłaszali się filmowi producenci. Tym razem Hornby przerobił na scenariusz wspomnieniowy esej dziennikarki Lynn Barber, a film wyprodukowała jego żona Amanda Posey. Reżyserię powierzyła Lone Scherfig.

Ponadczasowy podlotek
Reklama

Wybór okazał się trafny, bo stara jak świat historia kopciuszka, który na chwilę wyrwał się w lepszy świat, sama w sobie szczególnie oryginalna nie jest. Cały swój urok, magię, osobność zawdzięcza sposobowi, w jaki została opowiedziana. Scherfig wyspecjalizowała się w słodko-gorzkim tonie, w rozbrajaniu dramatów uśmiechem, w oswajaniu tragedii zmysłową urodą życia.

W "Była sobie dziewczyna" ta poetyka łączenia przeciwieństw też się przebija, choć to film jednak nieco inny. Mniej w nim ekscentryczności, cudownych dziwactw, więcej za to skupienia na logice opowieści, nastroju, portretach bohaterów wznoszących się ponad powierzchowną typowość. Ze wspomnień Barber udało się zrobić coś więcej niż obyczajową przypowiastkę, wydobyć z epizodu miłosnego uwiedzenia podlotka coś na kształt staromodnej ballady opierającej się stereotypowej kliszowości, czarującej ciepłem, zniuansowaną subtelnością i doprawionej szczyptą złośliwie absurdalnego angielskiego humoru.

Przenosimy się do Londynu początku lat 60. i taktownie wkraczamy w życie 16-letniej Jenny. Dobrze ułożona panienka przygotowuje się właśnie do studiów w Oksfordzie, zafascynowana wszystkim, co francuskie, słucha godzinami Piaf, Aznavoura, Greco, uwielbia malarstwo prerafaelitów, a w szkolnej orkiestrze gra na wiolonczeli. I właśnie na wiolonczelę podrywa ją pewnego deszczowego dnia sporo od niej starszy David. Z niewymuszonym wdziękiem, klasą, dowcipem odkrywa przed nią inny świat niż ten, który znała dotąd. Blichtr wytwornych restauracji, czar jazzowych klubów, snobistycznych aukcji, wypadów do Paryża zastępuje w jej wyobraźni ciasny światek przeciętnej angielskiej rodziny z horyzontami klasy średniej.

Reklama

Scherfig oparła się pokusie baśniowej romansowości, a postawiła na realizm psychologicznego portretu dziewczyny dostrzegającej, że studia w Oksfordzie nic w jej życiu naprawdę nie zmienią, co najwyżej skażą na karierę zgorzkniałej nauczycielki. Znakomicie rozpisuje Scherfig ów moment, gdy wszystko jest jeszcze możliwe na obraz dojrzewania młodzieńczego, feminizującego buntu, fatalnego zauroczenia obietnicą lepszej przyszłości, która choć okazuje się w końcu ułudą, nadal roztacza aurę kuszącej alternatywy dla szarego nudnego życia bez przyszłości. Na inne w Anglii początku lat 60. – skrajnie zaściankowej, purytańskiej, archaicznej – nie ma jeszcze miejsca.

"Wakacje" ze "Śniadaniem"

Udało się Scherfig pożenić klimat klasycznego komediowego romansu w stylu "Rzymskich wakacji" z dekadencką aurą "Śniadania u Tiffany’ego" i społecznym realizmem "Very Drake". I to największa siła tego niedzisiejszego filmu, wystylizowanego na retro w każdym detalu. W podrabianiu przez Stellana Skarsgarda maniery Clarka Gable’a, w delikatnej dezynwolturze gry Carey Muligan, w tyradach Alfreda Moliny – archetypicznego księgowego ze skeczów Monty Pythona, w wyglądzie ulic, strojów, samochodów, dusznej atmosferze szkoły. Diabeł tkwi właśnie w tych wszystkich szczegółach, z których tkana jest ta opowieść – niby lekka, ale eksponująca cienie, niby tylko urocza, ale też poważna zarazem, niby nieważka, a jednak obciążona przygniatającym do ziemi ciężarem życia.

"Była sobie dziewczyna"

reż. Lone Scherfig

Wielka Brytania 2009

Przeczytaj rozmowę z reżyser filmu na kolejnej stronie >>>



ROZMOWA

MAGDALENA MICHALSKA:

Jak doszło do pani spotkania z brytyjskim scenarzystą Nickiem Hornbym?

LONE SCHERFIG*: Spotkanie przy "Była sobie dziewczyna" było pomysłem mojej agentki, która pracuje także dla Nicka Hornby’ego. Wiedząc, że lubię jego książki i że on właśnie adaptuje autobiografię Lynn Barber, podesłała mi szkic scenariusza. Odpowiedziałam, że jeśli będzie taka możliwość, bardzo chcę to robić. Nick porusza się w podobnej słodko-gorzkiej tonacji, w której ja czuję się najlepiej. Nie lubię wielkich, przerysowanych tragedii z darciem szat. Dylemat: czy rzucić szkołę, czy nie, jest mi bliższy niż: czy zabić sześć tysięcy ludzi bomba atomową. Byłam wyjątkiem w szkole filmowej. Wszyscy moi koledzy woleli zrzucać bombę atomową.

Na przykład Lars von Trier.

Pamiętam rozmowę z Larsem, jakieś 15 lat temu, kiedy powiedziałam mu, że jestem dobra w szczegółach, a on odpowiedział: jesteś idiotką. Niedawno przypomniał mi tamtą wymianę zdań i powiedział, że teraz rozumie, jak mocny efekt można wywołać skromnymi środkami. Ja z kolei przez te lata doszłam do etapu, w którym seks, przemoc i helikoptery zaczęły mi się wydawać atrakcyjnymi dla filmu narzędziami.

Koniec więc ze skromnymi filmami o nieprzystosowanych ludziach?

Zawsze robiłam kameralne filmy, najczęściej ich bohaterami byli faceci koło trzydziestki – "Była sobie dziewczyna" jest wyjątkiem. Teraz zastanawiam się, czy nie czas na kino z dużym budżetem. Kwestie dorastających dziewczyn wypełniła mi Carey Mulligan grająca Jenny. Była błyskotliwa, niewinna, wiarygodna jako małolata i jako świadoma kobieta. Byłam przekonana, że to ja robię jej przysługę. Teraz nie jestem pewna, czy nie było odwrotnie. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie, ona zagrała Jenny, ja jej matkę. Miała w sobie siłę, która gwarantowała, że wytrzyma to, że jest w każdej scenie. Carey tak samo dobrze radziła sobie z Peterem Sarsgaardem – jedynym Amerykaninem w ekipie wychowanym przez Actors Studio – i z Emmą Thompson. Ona jest potwierdzeniem zasady, że aktorstwo jest jak tenis – kiedy grasz z kimś, kto robi to dobrze, sam zaczynasz grać lepiej.

"Była sobie dziewczyna" to pani pierwsze doświadczenie z brytyjskimi aktorami.

To nie są ludzie, którzy na planie urządzą awanturę w stylu: moja postać nigdy nie powiedziałaby czegoś takiego! Wszyscy mają zaplecze teatralne, wychowali się na Pinterze. Każde z nich pomyśli trzy razy, zanim zgłosi swoją uwagę. Emma Thompson jest przyjaciółką Nicka Hornby’ego, rola dyrektorki szkoły została napisana specjalnie dla niej. Podnieciłam się, że będę reżyserować Emmę Thompson, no, powiedzmy, że ją reżyserowałam...

W Anglii Hornby jest gwiazdą, a pani gościem z obcego kraju. To ogranicza?

Bez względu na nazwisko autora scenariusza nie należy być przywiązanym do tekstu w stu procentach. Przy "Była sobie dziewczyna" wyrzucałam wszystko, co na moją intuicję nie grało. Wprawdzie konsultowałam zmiany z Nickiem, ale wynikało to głównie z faktu, że angielski to dla mnie obcy język i wolałam być pewna, że po zmianach nadal brzmi to dobrze.

Spotkała pani autorkę wspomnień, według których powstał scenariusz?

Pochwaliła film, ale o przyjaźni nie mogło być mowy. Dorastałam w zupełnie innych warunkach niż prawdziwa Jenny, czyli Lynn Barber. Ją życie bardzo zahartowało. Jest bardzo spostrzegawcza i przenikliwa. Kiedy zapytałam ją, jak to robi, powiedziała mi, że związek opisany w "Była sobie dziewczyna" nauczył ją nie ufać nikomu. Wydało mi się to bardzo smutne. To prawdziwa utrata niewinności.

*Lone Scherfig, duńska reżyserka, autorka filmu "Była sobie dziewczyna"