"Barbie"

Wspaniale widzieć tak kreatywny blockbuster, który pod toną plastiku przemyca wrażliwość właściwą niezależnym filmowcom. Jeszcze wspanialej być świadkiem, kiedy to ultraliberalne środowisko hollywoodzkie nie brnie w pustą szyderę z patriarchatu, lecz rozbraja stereotypy wielopiętrową satyrą. Scenariusz Grety Gerwig i Noah Baumbacha jest tak dobry, że nawet gdy America Ferrera wygłasza dosadny monolog na temat absurdalnych oczekiwań wobec kobiet, nie brzmi to jak feministyczne kazanie, ale wyrażenie przekonań wielu ludzi, niezależnie od płci.

Reklama

Film otwiera kapitalna parodia "2001: Odysei kosmicznej" z Helen Mirren jako narratorką. To pierwszy, ale nie ostatni raz, kiedy fabuła wznosi się na poziom metafilmowy - potem będą jeszcze nawiązania do "Czarnoksiężnika z Oz" czy "Truman Show", żarty z "Ojca chrzestnego" oraz "Dumy i uprzedzenia". Jednak przede wszystkim cudownie dwuznaczna "Barbie" jednocześnie wykpiwa, jak nobilituje Barbieland, utopię idealnych lalek, dla których to ludzkie niedoskonałości, rozumiane szeroko i wielorako, od cellulitu po sens życia, stanowią problem.

Motyw zabawki w kryzysie egzystencjalnym nie jest nowy, by wspomnieć "Pinokia", "Toy Story" czy "Lego Przygodę" - choć naturalnie kobieta-zabawka przydaje dodatkowego podtekstu. Co ciekawe, Will Ferrell znów gra poniekąd Lorda Biznesa z tego ostatniego filmu, zaś Mattel okazuje się korporacją jeszcze bardziej skorą do autoironii niż duński gigant zabawkarstwa. Oczywiście to wciąż satyra kontrolowana i świadoma tego, że manifestowany dystans do siebie tylko pomoże zwiększyć zyski.

Reklama

Ale my też zyskujemy - rozrywkę inteligentną jak rzadko, w której cała obsada (gwiazdorska jak też nieczęsto) zdaje się wyczuwać konwencję. A niekiedy bawić swoim wizerunkiem, jak wspomniana Ferrera, która zasłynęła przecież jako "Brzydula Betty", a nade wszystko Ryan Gosling w roli Plażowego Kena. Aktor serwuje szalenie efektowny (i efekciarski) popis, za który słusznie zbiera gremialne pochwały. Niemniej sercem filmu pozostaje Margot Robbie jako Stereotypowa Barbie, kapitalnie ogrywająca i slapstick, i co bardziej dramatyczne momenty. Tytułowa bohaterka z natury rzeczy nie jest tak malownicza, jak Ken Goslinga, pozostałe Keny (w tym Simu Liu znany z superprodukcji Marvela "Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni" albo Kingsley Ben-Adir w przerwie między wcielaniem się w Malcolma X a Boba Marleya) czy inne Barbie, np. prezydentka (Issa Rae) lub laureatka Nagrody Nobla (Alexandra Shipp) - lecz po seansie trudno sobie wyobrazić w tym miejscu inną aktorkę niż Robbie. To kreacja wcale nie gorsza - i wbrew pozorom również nie łatwiejsza - niż wcześniejsze ikoniczne postaci grane przez Australijkę: Sharon Tate, Tonya Harding, królowa Elżbieta I czy komiksowa Harley Quinn.

Jeśli jednak jakieś nominacje oscarowe już teraz wydają się pewne, to za niesamowicie drobiazgową scenografię Sarah Greenwood i Katie Spencer ("Anna Karenina", "Piękna i Bestia"), oddającą charakterystykę domków i akcesoriów Barbie, oraz kostiumy Jacqueline Durran (dwa Oscary, w tym za "Małe kobietki" Gerwig), oferujące przegląd najbardziej kultowych outfitów z różnych dekad w ponad 60-letniej już historii marki.

Reklama

Film w warstwie wizualnej, jak i fabularnej, podkreśla wpływ standardów piękna danej epoki na Barbie. Ale przypomina także niewypały, jak dwie nieudane lalki firmy Mattel - Allan (Michael Cera) oraz ciężarna Midge (Emerald Fennell, reżyserka "Obiecującej. Młodej. Kobiety"; kolejny wielopłaszczyznowy dowcip). Znalazło się też miejsce dla kontrowersyjnej wynalazczyni Barbie, Ruth Handler (Rhea Perlman), pierwszej prezeski Mattel i… oszustki podatkowej.

Trwa ładowanie wpisu

Taki to właśnie przypadek - celebracja i dekonstrukcja. Bo można ubierać się na różowo i być feministką. Bo można nakręcić kinowy hit dla wielkiej wytwórni i nie stracić artystycznego ducha.

Gdzie zobaczyć: w kinach