"Tori i Lokita"
Ofiary systemu najczęściej są bezimienne. Na wojnie giną jacyś tam Ukraińcy. Na granicy z Białorusią umierają z wycieńczenia jacyś tam uchodźcy. Z rąk policji mordowane są jakieś tam Afroamerykanki, o których tożsamość upomniał się dopiero ruch społeczny #SayHerName. Tak jak czołowi lewicowcy europejskiego kina, Jean-Pierre i Luc Dardenne, nadają konkretne imiona i oblicza imigranckiej młodzieży anonimizowanej przez belgijskie media.
Po nieudanym "Młodym Ahmedzie" poświęconym problemowi islamizacji Dardenne'owie wracają do formy filmem ponownie krążącym wokół kwestii azylowych, choć tym razem od strony biurokratycznej. Tak jak poprzednio, bracia spotykają się z operatorem Benoîtem Dervaux i montażystką Marie-Hélène Dozo, a przed kamerą stawiają niezwykle utalentowanych młodziutkich naturszczyków, jednak z dużo lepszym efektem.
Teoretycznie wciąż jesteśmy na tym samym socrealistycznym podwórku, ale różnice na korzyść "Toriego i Lokity" są wyraźne. Przede wszystkim nowy film jest całkowicie pozbawiony protekcjonalnego tonu wobec własnych bohaterów, który cechował szczególnie "Młodego Ahmeda", lecz także inne wcześniejsze filmy braci. Oszczędna narracja nie jest też tym razem w żaden sposób podkręcana dramaturgicznie i nawet gdy w końcówce dramat skręca w stronę thrillera, wszystko wydaje się naturalnym następstwem zdarzeń.
Chwyta za serce już sam punkt wyjścia historii dwojga młodych uchodźców. Lokita (Joely Mbundu) z Kamerunu i Tori (Pablo Schils) z Beninu nie są spokrewnieni biologicznie, ale udają rodzeństwo od kiedy starsza Lokita opiekowała się młodszym Torim podczas przeprawy do Belgii. Chłopiec natychmiast otrzymuje stosowne dokumenty, jako że w rodzimym kraju został napiętnowany za rzekome czary, niczym małoletnia bohaterka "Nie jestem czarownicą" Rungano Nyoni. Jednak Lokita nie ma ze sobą równie "efektownego" i efektywnego wytrychu do belgijskiego systemu, w związku z czym grozi jej deportacja. Opieka społeczna podejrzewa, że kłamstwo o pokrewieństwie z Torim jest dla dziewczyny wyłącznie metodą na otrzymanie obywatelstwa i uniemożliwia jej legalny pobyt. Nikt z biurokratów nie zadaje sobie trudu, żeby sprawdzić autentyczność i bezinteresowność więzi łączących dzieci.
W rezultacie oboje wpadają w zaklęty krąg współczesnego niewolnictwa i handlu narkotykami, a Lokita dodatkowo zmaga się z wykorzystywaniem seksualnym. Co ciekawe, mimo że te wszystkie sensacyjne kwestie wciąż są obecne w tle, nie dominują nad opowieścią. Dardenne'owie przypominają, że jak mało kto potrafią mówić więcej, pokazując mniej. I chociaż filmów wokół kryzysu migracyjnego mieliśmy już na pęczki, "Tori i Lokita" mimo całej surowości formy potrafią wciągnąć w swój świat.
Marzenie o rodzinie zniszczone przez bezduszną papierologię - bardzo to symboliczne, bardzo poruszające i bardzo (zawsze?) na czasie.
Gdzie zobaczyć: w kinach