"Osiem gór"
Belgijski filmowiec Felix van Groeningen ostatnio był wynajęty przez Amerykanów na potrzeby dramatu "Mój piękny syn", z reżyserowania którego zrezygnował Cameron Crowe. I cóż, efekt kompletnie pozbawiony życia dawał odczuć, że to zleceniówka. Inaczej niż w przypadku "Ośmiu gór", dzieła ewidentnie powstałego z potrzeby serca przy udziale żony reżysera, Charlotte Vandermeersch.
Małżeństwo nie tylko razem napisało scenariusz na podstawie włoskiej powieści Paolo Cognettiego, ale także pierwszy raz stanęło wspólnie za kamerą. To kolejny krok na twórczej drodze duetu - dekadę wcześniej Vandermeersch, popularna flamandzka aktorka, pomagała mężowi kształtować fabułę melodramatu "W kręgu miłości", wyróżnionego szeregiem nagród, z nominacją do Oscara na czele.
I trzeba przyznać, że wsparcie małżonki bardzo Belgowi służy, bowiem "Osiem gór" to jego najlepszy film właśnie od czasu "W kręgu miłości". Zresztą zapewne nieprzypadkowo obie produkcje sporo łączy: wiwisekcja bliskich relacji rozciągniętych w czasie, ujmująco szczery sentymentalizm, wspaniała bluegrassowa ścieżka dźwiękowa, tym razem w wykonaniu szwedzkiego pieśniarza i kompozytora Daniela Norgrena.
Ale "Osiem gór" kojarzy mi się z jeszcze innym filmem - takim, który również posiadał literacki materiał źródłowy i opowiadał o więzi wykutej w pięknych okolicznościach przyrody. I także był melancholijny, oszczędny w słowach, zbudowany na niedopowiedzeniach. I nawet miał górę w tytule.
Tak, zgadza się, film van Groeningena i Vandermeersch przypomina "Tajemnicę Brokeback Mountain" z bromansem w miejsce romansu. To opowieść o męskiej zażyłości na całe życie, która rodzi się między dwoma dwunastolatkami trochę z braku laku - mimo przeciwstawnych charakterów i różnej fizyczności - zahartowany Bruno (Cristiano Sassella) jest po prostu jedynym dzieckiem w alpejskiej wiosce, w której nieśmiały Pietro (Lupo Barbiero) z Turynu spędza wakacje.
Kamera towarzyszy chłopięcym harcom przez pierwsze dwa kwadranse, by następnie łapać ulotne chwile, w których dorośli już bohaterowie spotykają się i rozstają. Bruno (Alessandro Borghi) pozostaje wierny górzystej Dolinie Aosty, podczas gdy Pietro (Luca Marinelli) co sezon wyjeżdża i wraca.
Film trwa blisko dwie i pół godziny, zatem ma czas, by poza apoteozą przyjaźni podjąć tematy ojcostwa, dysfunkcyjnej rodziny, tożsamości, pasji, poszukiwania swego miejsca w świecie, stosunku natury i kultury.
Można by przypuszczać, że kiedy kręci się w Alpach, dostaje się niemal gotowca i nie trzeba się specjalnie starać, żeby zachwycić widza. A jednak długie ujęcia i kompozycje kadrów zdają się gruntownie przemyślane przez reżyserów i operatora Rubena Impensa ("Titane"), tak aby potęgować wrażenie immersji. Dzięki temu dostajemy nie tyle cudne widokówki, ile coś bez mała mistycznego - niczym w prawdziwych górach.
W żadnym aspekcie nie ma tutaj sztuczności, w czym z pewnością także zasługa chemii między Marinellim i Borghim, prawdziwymi przyjaciółmi od czasu występu w kryminale "Nie bądź złym" z 2015 roku.
Bliscy sobie ludzie przed i za kamerą - czy można się dziwić, że stworzyli tak rozczulająco autentyczny portret pokrewieństwa dusz?
Gdzie zobaczyć: w kinach