"Mascarpone"
"Miłość, seks i pandemia", "Krime Story. Love Story", "Miłość jest blisko". Vegańskie wyroby filmopodobne, ukochane ostatnio przez Polaków rodzime kino gangsterskie i kom-romy w estetyce seriali Ilony Łepkowskiej. Oferta walentynkowa tradycyjnie przeraża krytyków i zachwyca widzów. Skądinąd z roku na rok rozstrzał wydaje się większy, polaryzacja plemienna dotarła i tutaj. A przecież nie jest tak, że albo disco polo, albo muzyka klasyczna, prawda? Pośrodku zostaje jeszcze sporo miejsca do zagospodarowania.
W tej przestrzeni "pomiędzy" lokuje się właśnie włoska komedia romantyczna "Mascarpone", nieprzesadnie ambitna, zdecydowanie bardziej italo disco niż Paganini, niemniej zainteresowana nie tyle pogłębianiem stereotypów - jak polskie produkcje - ile wychodzeniem im naprzeciw.
Jest w filmie Alessandra Guidy i Mattea Pilatiego scena, kiedy przyjaciółka bohatera reaguje uszczypliwie: "Teraz będziemy mieć gejowskie rozwody? Co jeszcze nam zabierzecie? Środy z Ligą Mistrzów?". Z perspektywy polskiego widza to coś więcej niż cięta ironia, to przyczynek do gorzko-kwaśnej refleksji nad naszym zacofaniem względem Zachodu. Względem świata, w którym na porządku dziennym są już gejowskie rozwody, podczas gdy w naszym świecie wciąż nie ma przyzwolenia na gejowskie śluby. Tragifarsa kołtuńska w pełnej krasie.
I właśnie rozstanie pary jednopłciowej stanowi punkt wyjścia "Mascarpone". Introwertyczny Antonio (Giancarlo Commare) zostaje porzucony przez wyraźnie dominującego męża. Po chwilowym załamaniu wynajmuje mieszkanie u ekstrawaganckiego Denisa (Eduardo Valdarnini), znajduje pracę w piekarni i rzuca się w wir przygodnego seksu. Przebierając w bogatej ofercie Grindra, aplikacji randkowej dla osób LGBT, jest niczym dziecko w sklepie ze słodyczami. Jedno ciacho za drugim, a apetyt tylko rośnie. Ale gdy seksualny głód zostaje wreszcie zaspokojony, wracają myśli o ustatkowaniu się. Tudzież pojawiają się inne dylematy: zostać w Rzymie i skończyć szkołę cukierniczą czy może szukać szczęścia w Mediolanie?
Wbrew pozorom - i tytułowi - film okazuje się nieprzesłodzony, zaś kulinarna metafora życia jako sztuki łączenia składników i wydobywania z nich najlepszego smaku wypada nienachalnie. Bynajmniej nie mamy do czynienia z operą mydlaną, nawet melodramatyczne z gruntu sceny pożegnań poprowadzone są bez spodziewanej afektacji.
Co istotne, choć dostajemy wgląd w środowisko nieheteronormatywnych rzymskich trzydziestolatków, "Mascarpone" przenosi na ekran uniwersalne doświadczenia i relacje znane wszystkim orientacjom pod każdą szerokością geograficzną. Antonia poznajemy, kiedy jest jeszcze naiwnie zakochany i szczerze nieświadomy postępującego rozpadu związku. I nagle przychodzi nam świadkować jego rozczulającej wręcz dezorientacji, kiedy cały świat wali mu się na głowę. Oszołomienie bohatera robi się jednak zupełnie zrozumiałe, gdy szybko dowiadujemy się, że mamy przed sobą niespełnionego absolwenta architektury, ekonomicznie i emocjonalnie zależnego od swego partnera, z którym poznał się jeszcze w szkole i był przez długie 12 lat (czyli 84 w "latach gejowskich", jak później sam Antonio dowcipnie zauważa).
I tak na naszych oczach rozwija się historia geja - ale i w pewnym sensie everymana - który uczy się siebie na nowo, a przede wszystkim uczy się żyć dla siebie, zamiast dla kogoś innego. Opowieść o upodmiotowieniu, zgrabnie opakowana w formę lekkiej rozrywki. Pyszny film.
Gdzie zobaczyć: w kinach