"Martin Luther King kontra FBI"
Nie jest tajemnicą, że J. Edgar Hoover miał obsesję na punkcie pastora Kinga. W dramacie biograficznym Clinta Eastwooda jest nawet scena, w której szef FBI grany przez Leonardo DiCaprio wysyła afroamerykańskiemu liderowi list grożący ujawnieniem romansu i nakłaniający do samobójstwa. Taki list rzeczywiście powstał, choć historycy są zgodni co do bardzo niskiego prawdopodobieństwa, że Hoover pisał go osobiście.
Dlaczego jednak dokument Sama Pollarda nie nosi tytułu "Martin Luther King kontra John Edgar Hoover", co zdawałoby się bardziej konsekwentne? Otóż zapewne dlatego, że bazując na dopiero niedawno odtajnionych archiwach, reżyser ujawnia, że wbrew narosłemu przez lata przekonaniu Hoover nie działał sam, bez wiedzy amerykańskiego rządu. Przeciwnie - nie dość, że w operację zniszczenia reputacji Kinga była zaangażowana cała machina biurokratyczno-administracyjna, to jeszcze podsłuchiwanie aktywisty i wgląd w jego prywatną korespondencję odbywało się z upoważnienia prokuratora generalnego Roberta F. Kennedy'ego, oficjalnie zwolennika ruchu na rzecz praw obywatelskich. Przeciw Kingowi zwrócił się też początkowo mu przychylny prezydent Lyndon B. Johnson - wystarczyło, by pastor publicznie skrytykował wojnę w Wietnamie.
W filmie słuchamy rozmów telefonicznych między Hooverem a Johnsonem, oglądamy papiery podpisane przez młodszego brata JFK, świadkujemy płaceniu "kretom" w otoczeniu Kinga, obserwujemy szczegółową inwigilację. To wciągający, ale i niepokojący obraz krucjaty przeciw wrogowi politycznemu. Krucjaty usankcjonowanej prawnie.
Pollard, wieloletni montażysta Spike'a Lee i uznany dokumentalista, posiłkuje się historycznymi nagraniami, fragmentami wywiadów telewizyjnych i filmów propagandowych, ale też głośną książką "The FBI and Martin Luther King, Jr.: From Solo to Memphis" Davida Garrowa. Historyk wypowiada się tu wraz z innym ekspertami, współpracownikami Kinga i emerytowanymi agentami FBI, ale reżyser mądrze trzyma ich wszystkich do ostatniej chwili poza ekranem. Dzięki temu zamiast "gadających głów" przemawiają do nas sugestywne obrazy z epoki, pozwalające lepiej poczuć tamten nieistniejący już świat.
Ale czy faktycznie nieistniejący? Brudne gierki, systemowy rasizm, teorie spiskowe - wiele rzeczy wydaje się aż nadto znajome. Weźmy fakt, że choć zyskujący na znaczeniu King znajdował się pod obserwacją służb niejako "z urzędu", to dopiero jego współpraca z żydowskim prawnikiem i marksistą Stanleyem Levisonem dała pretekst Hooverowi do przekonania prokuratora Kennedy'ego o konieczności założenia podsłuchu pastorowi. Teoretycznie bowiem to komunizm był głównym celem FBI, w praktyce zaś - jak przekonuje w filmie jeden z rozmówców - byli nim Afroamerykanie.
Paranoik i rasista Hoover zdawał się autentycznie wierzyć, że komunizm może łatwo zainfekować "proste" umysły czarnych. Ci zaś mieli znać swoje miejsce, a nie bezczelnie walczyć o równe prawa. Dyrektor FBI niczego nie obawiał się bardziej, niż nadejścia "Czarnego Mesjasza", więc kiedy King otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla, Hoover dostał - nomen omen - białej gorączki. I nie mógł sobie wymarzyć lepszego prezentu od losu, niż odkrycie pozamałżeńskich romansów swego największego wroga. Pozwoliło to na zrobienie z moralnego przywódcy Afroamerykanów w oczach opinii publicznej hipokryty, zboczeńca, Martina "Lucifera" Kinga, jak go określano. Film niebezzasadnie łączy tę taktykę ze strachem białych przed rzekomo nieokiełznaną seksualnością czarnych mężczyzn. I choć klip z niesławnych "Narodzin narodu" może być tylko erystycznym chwytem, to już nie są nim sondy uliczne, w trakcie których przeciętni biali Amerykanie skwapliwie zgadzają się z Hooverem co do tego, że "King jest największym kłamcą w kraju". Sondaże wykazały, że aż połowa białej społeczności widziała w Hooverze strażnika amerykańskich wartości, w opozycji do Kinga postrzeganego jako groźnego radykała i popieranego jedynie przez 15 proc. białych. Tego samego Kinga, który dziś w powszechnym odczuciu stanowi synonim gołąbka pokoju i symbol pojednania.
Film skutecznie odbrązawia infantylny wizerunek Kinga jako świętego, co to miał sen i rasizm kaput. Widzimy raczej wytrawnego gracza politycznego, niewygodnego dla rasistowskiego status quo. Słabości i zdrady czynią bohatera paradoksalnie jeszcze większym, bo pełniejszym, bardziej ludzkim, niezredukowanym do spiżowego pomnika. Pocieszające, że mimo wysiłków Hoovera i jego ludzi nigdy nie udało się zniszczyć spuścizny pastora. Trzeba jednak wiedzieć, że wszystkie taśmy FBI na temat Kinga i jego romansów ujrzą światło dzienne dopiero w 2027 roku. Ile osób wówczas "włączy myślenie"? Można mieć wątpliwości.
Gdzie zobaczyć: Player, Canal+
"Potwór"
Martin Luther King marzył o Ameryce, w której "ludzi nie osądza się na podstawie koloru ich skóry, ale ze względu na ich charakter". I w tym kontekście fabularny "Potwór" Anthony'ego Mandlera jawi się niczym smutny epilog do wydarzeń przedstawionych w dokumencie Pollarda.
Film oparty na popularnej za Oceanem powieści dla młodzieży autorstwa Waltera Deana Myersa został owacyjnie przyjęty podczas premiery na festiwalu w Sundance w roku 2018, ale dopiero teraz trafił do szerszego obiegu za sprawą platformy Netfliksa.
Tytułowy "Potwór" to utalentowany i wrażliwy nastolatek, na którego system z góry wydaje wyrok wyłącznie na podstawie profilowania rasowego. Znamy tę historię nie od dziś i nawet stosunkowo niedawno widzieliśmy ją w znacznie lepszym wydaniu - kłaniają się "Gdyby ulica Beale umiała mówić" Barry'ego Jenkinsa i "Tylko sprawiedliwość" Destina Daniela Crettona - ale mimo to pozornie banalny dramat sądowy ma swoje atuty.
Przede wszystkim twórcy zgrabnie mylą tropy - w jednym momencie święcie wierzymy w niewinność oskarżonego, by po chwili nabrać wątpliwości. Na każdym etapie historii zachęca się nas do wyciągania własnych wniosków i poddaje pod refleksję zjawisko subiektywnej prawdy - o której mówi się wprost, sięgając do przykładu "Rashomona" Kurosawy - dlatego, że bohater jest zapalonym filmowcem-amatorem, ale też dlatego, że film skierowany jest głównie do nastoletniego widza i dostosowany do jego zdolności percepcyjnych.
Debiutujący w pełnym metrażu Mandler jest cenionym twórcą teledysków i podobnie jak bohater zdaje się mieć obsesję na punkcie estetyki. Przez to film momentami sprawia wrażenie przestylizowanego, a wyrazista saturacja obrazu i quasi-artystyczne kadrowanie odwracają uwagę od narracji.
Reżyser za to bez zarzutu prowadzi aktorów: Kelvin Harrison Jr. ("Proces Siódemki z Chicago") świetnie oddaje lęk i niepewność odczłowieczonego nagle nastolatka z dobrego domu. Z kolei John David Washington ("Tenet") imponuje nietypową dla siebie rolą osiedlowego zabijaki. Zapadają w pamięć chłodna, acz operatywna prawniczka w wykonaniu Jennifer Ehle oraz Tim Blake Nelson jako przyjazny nauczyciel o swojskim nazwisku Leroy Sawicki. Jennifer Hudson i Jeffrey Wright w rolach rodziców są oczywiście klasą samą dla siebie, acz potencjał tych postaci nie zostaje w pełni wykorzystany - podobnie jak innych, granych przez Lovie Simone oraz raperów A$AP Rocky'ego i Nasa - trudno oprzeć się wrażeniu, że chodziło tu głównie o kolejne gwiazdorskie nazwiska w obsadzie.
W sumie "Potwór" to jeden z tych filmów, o których lepiej się rozmawia, niż je ogląda. Co nie znaczy, że ogląda się źle, szczególnie gdy w domu jest jakiś nastolatek na podorędziu i można potem podyskutować.
Gdzie zobaczyć: Netflix