Brzmi to wszystko bardzo poważnie, ale na szczęście jesteśmy daleko od klimatów rodem z "Życia jako śmiertelnej choroby przenoszonej drogą płciową" Zanussiego, które niejednego pacjenta mogłoby jeszcze dobić. I w drugą stronę - "Kłamstewko" nie jest też jedną z tych onkologicznych tragikomedii próbujących oswoić raka przy pomocy rubasznego humoru, jak "Pół na pół" Levine'a czy "Żyć nie umierać" Migasa. Subtelny i ciepły komediodramat Wang przypomina raczej osobliwy miks "Bajecznie bogatych Azjatów" Chu i Pixarowskiej "Coco". Motyw choroby chowa w tle, a na przód wysuwa tematy rodziny, tożsamości i pamięci.
"Kłamstewko" to bodaj pierwszy film oficjalnie "oparty na prawdziwym kłamstwie", jak informuje plansza przed napisami początkowymi. Ten żart skądinąd oddaje ducha naszej epoki fake newsów, ale przede wszystkim jest zgodny z faktami do tego stopnia, że babcia reżyserki o swojej chorobie dowiedziała się dopiero z filmu wnuczki.
Przez większość czasu akcja rozgrywa się też w autentycznym mieście babci, chińskim Changchun. Tam zjeżdża się z całego świata ekranowa rodzina pod pretekstem wesela jednego z kuzynów, które jednak stanowi mistyfikację. Wszystko po to, by ukryć przed nestorką wieści o jej stanie zdrowia, a zarazem tłumnie i godnie ją pożegnać (oryginalny tytuł filmu brzmi nawet "The Farewell", czyli "Pożegnanie").
To, że niewyszukane fabularnie "Kłamstewko" tak dobrze działa, a chwilami nawet oddziałuje emocjonalnie z mocą młota pneumatycznego, jest głównie zasługą doskonałego wyczucia amerykańskiej reżyserki i scenarzystki chińskiego pochodzenia. Wang potrafi przekuć bardzo osobiste doświadczenie w uniwersalną opowieść o miłości i stracie. Nader umiejętnie wyważa proporcje komizmu i powagi. Ma świetne ucho do naturalnych dialogów. Wreszcie, last but not least, znakomicie prowadzi aktorki - chwaloną wszem i wobec raperkę i komiczkę Awkwafinę w dramatycznej roli wnuczki, ale i Shuzhen Zhao łączącej w postaci babci powojenną hardość charakteru z prorodzinną czułością. To nie Greta Gerwig od "Małych kobietek", lecz właśnie Lulu Wang pozostaje w tym sezonie najbardziej niezasłużenie zlekceważoną reżyserką przez gremium oscarowe.
Tak się akurat złożyło, że "Kłamstewko" trafia do nas w specyficznym momencie nasilonego hejtu wobec Chińczyków wskutek epidemii koronawirusa z Wuhan. Wobec Chińczyków, ale i Azjatów w ogóle, jak to się na Zachodzie przyjęło pakować do jednego worka. Znamienne, że motorem napędowym stereotypów i uprzedzeń jest to samo, co w przypadku reakcji na widmo nieuleczanej choroby. Reakcji nierzadko histerycznej, nieracjonalnej, niekiedy nawet opartej na fałszywej diagnozie. Ale i bardzo ludzkiej. Ten czynnik to oczywiście strach.
W obecnych okolicznościach "Kłamstewko" okazuje się więc filmem tym bardziej potrzebnym. Mało tego, że buduje pozytywny obraz chińskiej społeczności, to jeszcze bardzo interesująco go niuansuje. Wang spogląda bowiem na rodzinne strony ze zrozumiałą tęsknotą i empatią, ale też niebezkrytycznie patrzy na tradycyjne rytuały pokroju publicznego przeżywania żałoby. Można odczuć, że reżyserka czuje się podobnie, jak jej ekranowe alter ego - oderwana od kultury przodków, ale i niedostatecznie zamerykanizowana. Zawieszona gdzieś między światami.
Z jednej strony dostajemy zatem spojrzenie na Chiny oczami imigrantów, z drugiej - obraz Ameryki z perspektywy rdzennych Chińczyków. Co więcej, do tego zderzenia Wschodu z Zachodem dochodzi jeszcze wątek wnuka z Japonii, pozwalający unaocznić różnice w obrębie samej kultury azjatyckiej.
Po której stronie więc stanąć - pragmatycznej Ameryki, gdzie zatajanie przed umierającą osobą wiedzy o jej kondycji jest wręcz karalne, czy uduchowionych Chin, gdzie często rodzina uważa za swój święty obowiązek chronić bliskiego przed niepomyślnymi wiadomościami i brać na siebie cały ciężar emocjonalny? Co jest bardziej etyczne? Film zostawia nas z tymi pytaniami i w tym także tkwi jego siła.
"Kłamstewko", USA 2019, reż. Lulu Wang, dystrybucja: M2 Films